Podstawy komunizmu rewolucyjnego

„Il Programma Comunista”, 1957

Wprowadzenie

Plan prezentacji

Rozpoczniemy naszą prezentację od zwrócenia uwagi, że nie należy się po niej spodziewać systematycznego opracowania obejmującego wszystkie aspekty koncepcji i programu komunistycznego pod względem ekonomicznym, historycznym i politycznym, a także pod względem tego, co można by nazwać tkanką łączną spajającą wyżej wymienione elementy. Tkanka ta odpowiada oryginalności naszej metody, czyli wyjątkowemu sposobowi, w jaki marksizm — wyposażony w kompletne i definitywne odpowiedzi odkąd tylko się pojawił w pierwszej połowie ubiegłego wieku — rozsupłuje, według nas na zawsze, kwestie powiązań teorii z praktyką, ekonomii z ideologią, determinującej przyczynowości z dynamiką ludzkiego społeczeństwa, co w celach zwięzłości nazywamy niekiedy aspektem filozoficznym marksizmu bądź materializmem dialektycznym.

Bylibyśmy bardziej niż zwykle narażeni na typowe oskarżenia o bycie abstrakcyjnymi, gdybyśmy spróbowali, systematyzując te koncepcje, objaśnić nasze oryginalne spojrzenie na funkcjonowanie jednostki w społeczeństwie i na związek obu z państwem, a także na znaczenie, jakie dla określenia tej doktryny ma instytucja klasy. Odsłonilibyśmy się przez to na ryzyko zostania niezrozumianymi, pozwalając pójść w niepamięć podstawowemu faktowi naszego rozwiązania, a mianowicie temu, że formuły rozstrzygające wspomniane kwestie nie są stałe w czasie, ale zmieniają się wraz z kolejnymi wielkimi okresami historii, które dla nas wyznaczane są przez okresy panowania różnych form społecznych i sposobów produkcji.

Nasza reintrodukcja — mimo iż stwierdzać będzie konsekwencję marksistowskich odpowiedzi przez wszystkie epizody wynikające z okoliczności historycznych — będzie więc najbardziej związana z nieszczęsną fazą, przez którą przechodzi dziś na całym świecie, od dziesięcioleci i na pewno jeszcze przez kolejne dziesięciolecia, rewolucyjny ruch przeciw kapitałowi. Przywrócimy także na ich właściwe miejsce kamienie węgielne naszej nauki, ustawiając prosto te z nich, które najbardziej uparcie próbują obalać nasi wrogowie i działając w kierunku przeciwnym do ich deformującego naporu. W tym celu zwrócimy naszą uwagę na trzy główne grupy krytyków jedynej rewolucyjnej pozycji doktrynalnej, skupiając się głównie na tej krytyce, która najbardziej zawzięcie udaje, że czerpie z tych samych zasad i ruchów, do których odnosimy się my.

Przypominamy czytelnikom, że podobny temat został rozwinięty na spotkaniu w Mediolanie w roku 19521. W pierwszej części sprawozdania z tegoż spotkania stwierdzono historyczną niezmienność marksizmu, mówiąc, że nie jest on doktryną w procesie ciągłej formacji, lecz że dopełnił się w adekwatnym do tego momencie historycznym, to znaczy wraz z pojawieniem się nowoczesnego proletariatu. Punktem odniesienia dla naszej wizji historycznej jest potwierdzenie tego, że klasa ta pokona cały kurs historyczny od pojawienia się do upadku reżimu kapitału, dzierżąc, w nienaruszonym stanie, tę samą broń teoretyczną. Druga część dotyczyła „fałszywego środka aktywizmu” i rozwinęła krytykę — której również i tu się poświęcimy — nawrotu złudzeń „woluntarystycznych”, niezwykle niebezpiecznej, degeneracyjnej formy marksizmu, z której korzystają zawsze fale epidemii oportunizmu.

Przegląd przeciwników

W pierwszej części wspomnianego sprawozdania podzieliliśmy wrogów naszej pozycji na: negatorów, fałszerzy, aktualizatorów.

Ci pierwsi są dziś reprezentowani przez otwartych obrońców i apologetów kapitalizmu jako finalnej formy ludzkiej „cywilizacji”. Nie zwracamy już na nich zbyt wielkiej uwagi. W naszej ocenie zostali znokautowani ciosami Karola Marksa i pozbędziemy się ich przy okazji, powtarzając te ciosy — których się w swoim czasie nauczyliśmy — przeciwko dwóm pozostałym grupom. (Powiedzmy tu nawiasem, raz a dobrze, że nasza deklarowana „reintrodukcja” nie aspiruje o tyle do miana ostatecznego zwycięstwa w polemicznym pojedynku, co zmierza, zwłaszcza dopóki operujemy w granicach streszczenia, do jasnego określenia nas samych i przedstawienia naszych ogólnych zarysów, by udowodnić, że nie uległy one zmianie od ponad 100 lat).

Negatorzy Marksa z pierwszej grupy widzą potwierdzenie swej porażki, na razie jedynie doktrynalnej (wkrótce społecznej), w tym, że z dnia na dzień coraz więcej jest wśród nich takich, którzy „kradną” prawdy odkryte przez Marksa i, przekonawszy się o swej niemocy obalenia tych prawd, gdy tylko zostają one wyrażone jednoznacznie i zdecydowanie (co, wręcz przeciwnie, my rewolucjoniści robimy z ich klasycznymi tezami bez żadnych obaw), wzmacniają szeregi grupy drugiej, fałszerzy, oraz (dlaczego nie?) trzeciej.

Fałszerze to ci, którzy są historycznie określani jako „oportuniści”, rewizjoniści, reformiści. Ci, którzy wycięli z kompletnej teorii Marksa — zakładając, że dałoby się to zrobić, nie niszcząc jej tym samym w całości — oczekiwanie na rewolucyjną katastrofę oraz użycie zbrojnej przemocy. Istnieją jednak również, o czym niebawem przypomnimy, całkiem podobni fałszerze (i równie mocno wierzący w przesąd aktywizmu), którzy powstańczą przemoc akceptują. Ale i jedni, i drudzy wzdrygają się w zetknięciu z wyłączną i różnicującą treścią teorii Marksa: siła zbrojna w garści nie tylko uciskanej jednostki czy grupy, lecz zwycięskiej i wyzwolonej klasy, dyktatura klasowa, bête noire socjaldemokratów i anarchistów. Być może w okolicach roku 1917 mieliśmy złudzenia, że również ta druga plugawa grupa, fałszerzy, została powalona ciosami Lenina. Jednak, mimo że uważamy to zwycięstwo doktrynalne za ostateczne, byliśmy jednymi z pierwszych, którzy wyczuli obecność warunków, z których ten niesławny miot miał się niewiele później odrodzić. Dziś odnajdujemy go w stalinizmie, a także w rosyjskim poststalinizmie będącym w obiegu począwszy od XX Zjazdu.

Wreszcie, w trzecim sektorze, aktualizatorów, umieszczamy te grupy, które — choć uznają wyżej wspomniany stalinizm za nową formę klasycznego oportunizmu pokonanego przez Lenina — winę za to przerażające wywrócenie rewolucyjnego ruchu robotniczego przypisują wadliwym i nieadekwatnym formom zawartym w pierwszej konstrukcji Marksa i przydzielają sobie zadanie jej korekty, twierdząc, jakoby mogły jej dokonać, bazując na danych o rozwoju historycznym po powstaniu teorii — rozwoju, który ich zdaniem teorii zaprzeczył.

Istnieje we Włoszech, we Francji i w ogóle wszędzie wiele takich grup i grupek, i w nich z opłakanymi skutkami rozpraszają się pierwsze proletariackie reakcje na straszliwe rozczarowanie spowodowane deformacją i rozkładem będącymi dziełem stalinizmu, dziełem oportunistycznej martwicy, która zabiła III Międzynarodówkę Lenina. Jedna z takich grup odwołuje się do trockizmu, choć w rzeczywistości nie rozumie, że Trocki nieustannie potępiał u Stalina odejście od Marksa, nawet jeśli czynił to, nadużywając osobistych i moralnych osądów, co jest drogą jałową, o czym poświadczyła bezczelność, z jaką wykorzystał ją XX Zjazd2, by sprostytuować rewolucyjne tradycje jeszcze bardziej niż sam Stalin.

Wszystkie te grupy podchodzą razem pod inną chorobę — chorobę aktywizmu — a ogromny dystans dzielący je od marksizmu nie pozwala im pojąć, że reprezentuje ona ten sam błąd, który popełnili niemieccy Bernsteinowie, chcący wybudować socjalizm wewnątrz demokracji parlamentarnej, przeciwstawiając codzienną praktykę zimnej (ich zdaniem) teorii, oraz potomkowie Stalina, którzy pozycję Marksa, Lenina i Trockiego mówiącą o międzynarodowym charakterze gospodarczej transformacji socjalistycznej obrócili w pył w paskudnym pokazie muskularnych pięści, którymi, jak twierdzą, roznieciwszy swą wolę władzy, już tę transformację uskutecznili!

Stalin jest teoretycznym ojcem metody wzbogacania i aktualizowania marksizmu, która wszędzie, gdzie się pojawia, jest równoznaczna z niszczeniem wizji światowej proletariackiej siły rewolucyjnej3.

Nasza pozycja jest zatem przeciwna wszystkim tym trzem grupom jednocześnie. Najważniejsze sprostowania i objaśnienia poczynimy jednak względem zwodniczych zniekształceń i zarozumiałych neokonstrukcji grupy trzeciej, które są lepiej znane, dlatego że współczesne, i których pochodzenia dzisiejszym robotnikom nie jest łatwo odkryć, po stalinowskiej dewastacji, w starych historycznych pułapkach. Wobec tych pułapek zalecamy tylko jedną postawę: całkowity powrót do pozycji komunizmu z Manifestu roku 1848, które zawierają w sobie całą naszą krytykę społeczną i historyczną, pokazując, że wszystkie późniejsze zdarzenia, włączając w to krwawe walki i porażki proletariatu w ciągu całego wieku, potwierdzają solidność tego, co niektórzy w przypływie szaleństwa chcieliby porzucić.

I. Partia i państwo klasowe jako niezbędne formy rewolucji komunistycznej

Kluczowa kwestia władzy

Skupmy naszą uwagę, wyłącznie w celu ułatwienia dedukcji teoretycznej, na licznym szeregu krytyków moskiewskiej degeneracji, który rośnie, pomimo środków zaradczych XX Zjazdu po wydarzeniach na Węgrzech, w Polsce i w NRD, nawet na marginesach oficjalnych zachodnich partii stalinowskich i zawiera elementy w naszej ocenie mocno wątpliwe i drobnomieszczańskie, jak na przykład Sartre czy Picasso. Ich krytyka, która nie pozostaje bez oddźwięku, brzmi tak: nadużycie dyktatury, nadużycie formy partii politycznej podlegającej centralnej dyscyplinie, nadużycie władzy państwowej w formie dyktatorskiej. A w takim kierunku cały ten motłoch szuka lekarstwa: więcej wolności, więcej demokracji, przywrócenie socjalizmowi ideologicznej i politycznej atmosfery legalności liberalnej i wyborczej, ogólne wyrzeczenie się użycia siły państwowej w relacjach między różnorakimi postulatami, a więc opiniami, politycznymi. Jak zwykle na pierwszym miejscu wśród celów naszych ciosów stawiamy nie tych, którzy mówią takie rzeczy jako otwarci obrońcy burżuazyjnego sposobu produkcji, błogosławionego przez ten prawny i polityczny system ideologiczny, ale tych, którzy chcą wszczepić te bezsensowne zrzędzenie w marksistowski pień.

Przedstawmy bez zwłoki nasze przeciwne stanowisko. Ruch rewolucyjny, wolny od służalczego podziwu dla wolnego świata amerykańskiego, od niewoli moskiewskiego zepsucia, od podatności na ogromną zgniliznę oportunizmu, odrodzi się tylko o tyle, o ile odnajdzie na nowo radykalną, pierwotną platformę marksistowską. Odrodzi się tylko na bazie bezspornej formuły, mówiącej, że socjalizm w swej treści przezwycięża, neguje i pozbawia czci, jako koncepcje przeznaczone do obrony i konserwacji kapitalizmu, wolność, demokrację oraz parlamentaryzm wyborczy, najwyższe kłamstwo i środek kontrrewolucyjny, którego istotą jest postulat państwa pasywnego i neutralnego wobec interesów klas i partyjnych inicjatyw, a tym samym wobec durnej wolności opinii. Takie państwo i taka wolność są potwornymi wymysłami, których historia nigdy nie znała i nie pozna.

Bezsporny jest nie tylko fakt, że marksizm ustalił i obwieścił to wszystko już w swych wczesnych latach. Trzeba ponadto dodać, że koncepcja wykorzystania siły fizycznej przeciwko wrogim mniejszościom — a także większościom — zakłada interwencję dwóch zasadniczych form zawartych w marksistowskim „schemacie” historycznym: partii i państwa.

Istnieje „marksistowski schemat historyczny”, ponieważ, inaczej mówiąc, doktryna marksistowska opiera się na możliwości nakreślenia schematu w historii. Jeśli nie udaje się go odkryć lub jeśli ten znaleziony zawodzi, marksizm upada, a rację mają negatorzy pierwszego typu. By zmusić do kapitulacji marksistów fałszujących oraz „improwizujących”, być może nawet i to by nie wystarczyło!

Ci, którzy sprzeciwiają się naszej tezie, że w schemacie marksistowskim partia i państwo są nie elementami akcesoryjnymi, ale głównymi, i chcieliby twierdzić, że głównym elementem jest klasa, a partia i państwo są dodatkami do jej historii i walki, że można je „wymienić” jak opony czy reflektory w samochodzie, niech będą sprostowani tu i teraz przez samego Marksa w liście do Weydemeyera klasycznie cytowanym przez Lenina w dziele Państwo a rewolucja, którego historyczną konstrukcję w całości potwierdzamy. Że istnieją klasy, nie odkryłem ja, ale wielu burżuazyjnych pisarzy i historyków — mówi Marks w roku 1852. Walkę klas też odkryłem nie ja, lecz wielu innych, których nie czyni to ani komunistami, ani rewolucjonistami. Treść mojej doktryny leży w historycznej koncepcji „dyktatury” proletariatu, niezbędnego etapu w przejściu od kapitalizmu do socjalizmu. Tak mówi Marks, w jednym z tych rzadkich momentów, w których mówi o sobie.

Klasa robotnicza zdefiniowana statystycznie nie ma dla nas zatem większego znaczenia. Niedużo większe ma taka, która w grupkach porusza się celem rozwiązywania swoich rozbieżności interesów z innymi klasami (zawsze są więcej niż dwie). Nas interesuje klasa, która ustanowiła dyktaturę, to znaczy zdobyła władzę, zniszczyła państwo burżuazyjne i zbudowała swoje własne — jak Lenin mistrzowsko wyjaśnił, zawstydzając „zapominaczy” marksizmu z II Międzynarodówki. W jaki sposób totalitarna dyktatorska władza państwa, machina państwowa przeciwna do starej, zupełnie jak zwycięska armia na przejętych pozycjach pokonanego wroga, oparta może być na klasie? Poprzez jaki organ? Filistrzy odpowiedzą natychmiast, że dla nas był to człowiek, w Rosji Lenin, którego ośmielają łączyć w parę z szują Stalinem, dziś spalonym, a wczoraj, jak się słyszy, zamordowanym przez swoje pieski. Nasza odpowiedź była i jest, bardziej niż kiedykolwiek, inna.

Organem dyktatury i obsługi broni-państwa jest polityczna partia klasowa, partia mająca w swej doktrynie i w długim historycznym łańcuchu swego działania zadanie przekształcenia społeczeństwa, które jest właśnie społeczeństwem klasowym. Partia. Nie ograniczamy się do stwierdzenia, że walka i historyczne zadanie klasy nie mogą się obyć bez tych dwóch form: państwa dyktatorskiego (czyli wykluczającego z siebie, póki istnieją, inne klasy, odtąd pokonane i podporządkowane) oraz partii politycznej. Wyjaśniamy także, że w naszym dialektycznym i rewolucyjnym języku zaczyna się mówić o klasie, ustanawiać dynamiczny związek między klasą dziś w społeczeństwie uciskaną a przyszłą i rewolucyjną formą społeczną, rozważać walkę między klasą, która dzierży państwo, a klasą, która musi je obalić i zastąpić swoim własnym — że pojawia się to tylko wtedy, gdy klasa nie jest chłodnym stwierdzeniem statystycznym, pozostającym na płaskich szczytach myśli burżuazyjnej, lecz przejawia się w swojej partii, organie, bez którego nie posiada życia ani siły do walki.

Nie tylko więc nie można oddzielać partii od klasy, jak dodatku od rzeczy głównej, ale tym bardziej robić tego, co robią nowi deformatorzy marksizmu, którzy, postulując klasę proletariacką pozbawioną partii lub z partią sterylną i bezsilną albo szukając dla partii substytutów, sprawili, iż zniknęła sama klasa, grzebiąc szansę jej walki o socjalizm albo w ogóle i o bochenek chleba.

Błąd zdemaskowany 100 lat temu

W podobnych oparach absurdu obracają się współcześni „wzbogacacze”, wpędzeni tam przez krytyczne oszołomienie, które skłoniło ich do nieumyślnego przyjęcia jako swoje burżuazyjnych i drobnomieszczańskich insynuacji. Te pojawiły się jeszcze, gdy rewolucja w Rosji nadal podążała swą linią — wychwalaną również przez wzbogacaczy — według której klasa, państwo, partia i ludzie partii znajdowali się na wspólnej płaszczyźnie rewolucyjnej właśnie dlatego, że te zasadnicze stanowiska nie podlegały żadnej wątpliwości.

Nie zdają sobie oni sprawy, że rozwadniając partię i jej funkcję naczelnego organu rewolucji, deklasują proletariat i oddają go, bezsilny, pod jarzmo klasy panującej, którego nie będzie w stanie zniszczyć ani nawet załagodzić, choćby w ograniczonych aspektach. Wierzą, że prawdziwie udoskonalili marksizm, wyciągając z historii banalny wniosek „nie przeginaj, bo złamiesz!” i nie rozumieją, że nie ma tu mowy o korekcie, a o likwidacji; albo lepiej: o kompleksie niższości z bezsilnego braku zrozumienia.

Forma partyjna i państwowa są punktami zasadniczymi pierwszych tekstów naszej doktryny; są dwoma kamieniami milowymi w monumentalnym biegu rzeczy opisanym przez Manifest Komunistyczny.

Rozdział Proletariusze i komuniści wymienia dwa istotne momenty rewolucyjne. Pierwszym, wskazanym już w poprzedzającym tamten rozdziale Burżua a proletariusze, jest organizacja proletariatu w partię polityczną. To stwierdzenie następuje po innym, doskonale znanym: „wszelka walka klasowa jest walką polityczną”4. Jego wyraz jest jednak jeszcze bardziej jednoznaczny i wpisuje się w naszą tezę, że proletariat staje się historycznie klasą, kiedy powołuje do życia walkę polityczną oraz partię. Tekst bowiem mówi dokładnie: „organizowanie się proletariuszy w klasę, a tym samym w partię polityczną”.

Drugim z tych rewolucyjnych momentów jest organizacja proletariatu w klasę rządzącą: tu podniesiona zostaje kwestia władzy i państwa. „Widzieliśmy już wyżej, że pierwszym krokiem rewolucji robotniczej jest wydźwignięcie proletariatu w klasę panującą”. Zaraz potem znajdujemy dobitną definicję państwa klasowego: „zorganizowany jako klasa panująca proletariat”.

Nie musimy tu zdradzać, że inna z zasadniczych tez przywróconych przez Lenina, teza o późniejszym zaniku państwa, również jest zawarta w tym słynnym pierwszym tekście. Ogólna definicja: „Władza polityczna […] jest zorganizowaną przemocą jednej klasy celem ucisku innej” uwypukla klasyczne stwierdzenia: „władza publiczna utraci swój charakter polityczny”, znikną klasy oraz wszelkie panowanie klasowe, również proletariackie.

W centrum marksistowskiej wizji mamy zatem partię i państwo. Albo się ją przyjmuje, albo odrzuca. Poszukiwanie klasy poza jej partią i państwem jest pracą próżną, pozbawienie jej ich oznacza odwrócenie się plecami do komunizmu i do rewolucji.

Taka obłąkańcza próba, którą „aktualizatorzy” uważają za oryginalne odkrycie dokonane po II wojnie światowej, została już podjęta przed publikacją Manifestu, i już wtedy rozbiła się o imponującą polemiczną broszurę Marksa przeciw Proudhonowi, Nędzę filozofii. To fundamentalne dzieło niszczy koncepcję — bardzo zaawansowaną jak na tamte czasy — mówiącą, że transformację społeczną i zniesienie własności prywatnej da się osiągnąć bez walki o władzę polityczną. Na jego końcu znajdujemy słynne zdanie: „Nie mówcie, iż ruch społeczny wyłącza ruch polityczny”, prowadzące do naszej jednoznacznej tezy: przez politykę nie rozumiemy pokojowej rywalizacji poglądów albo, co gorsza, konstytucyjnych przepychanek, ale „starcie wręcz”, „całkowitą rewolucję” i wreszcie, w słowach poetki Sand, „walkę albo śmierć”5.

Proudhon wzbrania się od wniosku walki politycznej, gdyż jego stanowisko odnośnie do przemiany społecznej jest kadłubowe, nie obejmuje kompletnego przezwyciężenia kapitalistycznych stosunków produkcji, jest zorientowane na konkurencję, na lokalne spółdzielnie, pozostaje utkwione w burżuazyjnej wizji firmy i rynku. Krzyczał on, że własność jest kradzieżą, a jego własny system, pozostając systemem handlowym, sam jest systemem własnościowym i burżuazyjnym. Jego krótkowzroczność co do rewolucji gospodarczej jest taka sama, jak u współczesnych „socjalistów zakładowych”, którzy powielają w mniej krzepkiej formie starą utopię Owena, polegającą na emancypacji pracowników poprzez przyznanie im zarządzania fabryką wewnątrz społeczeństwa burżuazyjnego. Czy się ci panowie nazywają, w stylu włoskim, ordinovistami, czy, w stylu francuskim, barbaristami, odciśnięta jest na nich na zawsze stara proudhońska pieczęć, i, jak za Stalinem, można by za nimi rzucić inwektywę: o, nędzy wzbogacaczy!

Odradzający się i wytrwały Proudhonizm!

W systemie Proudhona pod niebiosa wynoszone są indywidualna wymiana, rynek, wolna wola nabywcy i sprzedawcy. Zgodnie z nim, aby wyeliminować wszelkie niegodziwości społeczne, wystarczyłoby dostosować wartość wymienną każdego towaru do wartości zawartej w nim pracy. Marks pokazuje — i tak samo będzie przeciwko Bakuninowi, przeciwko Lassalle’owi, przeciwko Dühringowi, przeciwko Sorelowi, jak i przeciwko nowszym pigmejom, o których wspomnieliśmy — że pod tym wszystkim nie kryje się nic poza apologią i konserwacją gospodarki burżuazyjnej. To samo tyczy się stalinowskiej tezy, jakoby w społeczeństwie socjalistycznym, za jakie uznaje się rosyjskie, nadal obowiązywało prawo wymiany równych wartości.

We wspomnianej Nędzy filozofii Marks wyznacza w paru linijkach przepaść pomiędzy tymi ściekami systemu kapitalistycznego a kolosalną wizją komunistycznego społeczeństwa jutra. Jest to odpowiedź na konstrukcję społeczną Proudhona, w której nieograniczona gra konkurencji do spółki z równowagą podaży i popytu miałyby doprowadzić do cudownego zapewnienia każdemu najużyteczniejszych i najpotrzebniejszych artykułów „minimalnym kosztem” — odwieczne drobnomieszczańskie marzenie durnych sługusów kapitału. Marks bez przeszkód obala ten sofizm i go wyśmiewa, przyrównując go, jako że przy ładnej pogodzie wszyscy spacerują, do zmuszania proudhońskiego ludu, by spacerował w celu wywołania ładnej pogody.

W przyszłym społeczeństwie, gdzie ustanie antagonizm pomiędzy klasami, bo i klas już nie będzie, użycie nie będzie wyznaczane przez minimum czasu potrzebnego do produkcji, ale czas poświęcany na produkcję różnych przedmiotów będzie wyznaczany przez ich stopień pożytku dla społeczeństwa.

Oto jedna z wielu perełek zaczerpniętych z klasycznych dzieł naszej wielkiej szkoły, które udowadniają śmieszność następującego frazesu: Marks uwielbiał opisywać kapitalizm i jego prawa, ale nigdy nie opisywał społeczeństwa socjalistycznego, bo wtedy popadłby z powrotem… w utopizm. Frazes ten jest wspólny i Stalinowi, i tandetnym antystalinistom.

Utopizm należy, przeciwnie, wytykać u Proudhonów i Stalinów, chcących emancypować proletariat, zachowując wymianę handlową. Najnowszym wydaniem takiej próby jest chruszczowowska reforma rosyjskiego przemysłu.

Indywidualna i swobodna wymiana, na której opiera się metafizyka Proudhona, rozkwita w wymianę między firmami, warsztatami, przedsiębiorstwami zarządzanymi przez robotników, w zjełczałym banale, który lokuje treść socjalizmu w podboju firmy przez jej lokalnych pracowników.

W swojej krucjacie w obronie konkurencji stary Proudhon antycypuje najnowocześniejszy zabobon produkcyjnego „współzawodnictwa”. Postęp — mówili ówcześni ortodoksi, nie wiedząc, że są mniej reakcyjni niż współczesny Chruszczow — rodzi się ze zdrowego „współzawodnictwa”. Proudhon jednakże utożsamia współzawodnictwo produkcyjne, „przemysłowe”, z samą konkurencją. Tendencję do naśladownictwa mają ci, którzy konkurują w tym samym celu, jakim na przykład „dla kochanka jest kobieta”. Marks zauważa sarkastycznie: „Skoro przedmiotem bezpośrednim dla kochanka jest kobieta, to bezpośrednim przedmiotem współzawodnictwa przemysłowego jest produkt, nie zaś zysk”. Ale ponieważ w burżuazyjnym świecie wyścig jest po zysk (co po ponad wieku pozostaje prawdą), postulat produkcyjnego współzawodnictwa sprowadza się do konkurencji handlowej. Jej właśnie pragną puszczający sobie uwodzicielskie uśmieszki Amerykanie i Moskwianie.

Poza połowiczną wizją rewolucyjnego społeczeństwa Proudhon zdaje się prekursorem socjalistów zakładowych nowoczesnego typu również w najpowściągliwszej z ich pozycji: kwestionowaniu partii i państwa dlatego, że tworzą rządzących, hierarchów, uczestników władzy, a słabość ludzkiej natury prowadzi do ich nieuniknionej przemiany w grupę uprzywilejowanych, w nową klasę (albo kastę?) panującą na barkach proletariatu.

Takie zabobony na temat „ludzkiej natury” Marks już wtedy wepchnął z powrotem do gardła wybitnego systemoroba Proudhona. Fraza jest równie zwięzła, co malownicza: „Pan Proudhon nie wie, że cała historia jest jedną nieustanną przemianą natury ludzkiej”. Pod tym masywnym nagrobkiem mogą spocząć całe zastępy antymarksistowskich idiotów, przeszłych, obecnych i przyszłych.

Na potwierdzenie naszej deklaracji, że nie może być żadnych zastrzeżeń ani ograniczeń, nawet drugorzędnych, co do „pełnego wykorzystania” broni partii i państwa w rewolucji robotniczej, dodamy, w celu pozbycia się tych zakłamanych obaw, że nieuniknionym indywidualnym przejawom psychologicznej patologii, którą proletariusze i komunistyczni bojownicy dziedziczą z natury, jaką ma nie człowiek, ale społeczeństwo kapitalistyczne, dziedziczą z jego straszliwej, indywidualistycznej, sławiącej „godność osobistą” ideologii i mitologii — że takim przejawom tylko jedna organizacja jest w stanie przeciwstawić skuteczne i zdecydowane lekarstwo, a jest nią właśnie komunistyczna partia polityczna w toku walki rewolucyjnej i wypełniania przynależącego do niej w całości zadania dyktatury klasowej. Inne organy chcące ją zastąpić powinny zostać odrzucone nie tylko ze względu na ich rewolucyjną impotencję, ale również dlatego, że są sto razy bardziej podatne niż partia polityczna na degeneracyjne drobnomieszczańskie i burżuazyjne wpływy. Krytyka takich organów, proponowanych już od niepamiętnych czasów z różnych stron, musi podążać linią historyczną, a nie „filozoficzną”, a najważniejsze w niej jest, by pokazać, jak przywoływane przez ich zwolenników motywy ujawniają łatwo pod naszym badawczym okiem, że znajdują się oni w mrokach ideologii o pochodzeniu i istocie burżuazyjnej, a nawet gorszej niż burżuazyjnej, jak w przypadku pseudointelektualistów, którzy niebezpiecznie roją się na obrzeżach ruchu robotniczego.

Forma partyjna, stawiająca pod względem organizacyjnym nieproletariusza na tym samym poziomie, co proletariusza, jest jedyną, w której ten pierwszy może dojść do teoretycznej i historycznej pozycji opartej na rewolucyjnych interesach klasy robotniczej, by ostatecznie, choć po ciężkich, historycznych trudach, służyć w naszych szeregach jako rewolucyjna mina, a nie burżuazyjna przeciwmina.

Wyższość partii jest właśnie w tym, że przezwycięża ona zarazę robotnicyzmu i workeryzmu. Do partii przystępuje się przez własną pozycję w walce wręcz historycznych sił o rewolucyjną formę społeczną, a nie przez powszechnie wychwalane, służalcze kalkowanie osobistej pozycji bojownika, zorganizowanego robotnika, „w kontekście mechanizmu produkcyjnego” — mechanizmu będącego wytworem społeczeństwa burżuazyjnego i stanowiącego dla niego i dla jego klasy panującej czynnik „fizjologiczny”.

II. Ekonomiczne organizacje niewolniczego proletariatu jako marne zamienniki rewolucyjnej partii

Historia bezsilnych systemów

W walce ze stalinowską zdradą i jej zniekształceniami teorii ekonomicznej — aspektami tysiąc razy groźniejszymi niż „ekscesy władzy”, które na tak wielu różnych etapach oburzały trockistów i chruszczowsczyków, oraz osławione „zbrodnie”, na których temat truł zewsząd cały purytański i wolnoświatowy filisteryzm — opieraliśmy się zawsze na klasycznej tezie Marksa przeciw Proudhonowi. W pierwszym tomie Kapitału sformułował ją następująco: „Należy więc podziwiać spryciarstwo Proudhona, który chce znieść własność kapitalistyczną przez przeciwstawienie jej […] wiecznych praw własności właściwych produkcji towarowej!”6.

Cała rzesza rzekomych antystalinistów w swej krytyce i w swych próbach przedstawiania odnowionych programów bazuje na groteskowej potrzebie oczyszczenia — sterylizując je w aspekcie rewolucyjnym — partii i państwa, form, których Stalin miał nadużyć wynikiem wiecznej żądzy władzy (we Włoszech ta stęchła teza służy za tekst na egzaminach z łaciny: tyran, jego słudzy i Ojczyzna! Cyceron prekursorem w „aktualizowaniu” Marksa!). Ważne jest, aby pokazać, jak wszyscy ci, którzy podzielają tę świętoszkowatą troskę (a gdy im się przyjrzeć, sami są aspirującymi przywódcami pałającymi pragnieniem osobistego sukcesu), popadają, w swych konstrukcjach gospodarczo-społecznych, w reakcyjne złudzenie Proudhona i mają oczy zamknięte na historyczną opozycję komunizmu wobec kapitalizmu, która jest równoznaczna opozycji komunizmu i socjalizmu wobec merkantylizmu.

Głównym tego świadectwem jest świadectwo historyczne pokazujące, jak żałośnie wyglądał koniec wszystkich wersji, które próbowały postulować, celem przepędzenia potworów partii i państwa politycznego, organizacje o innym charakterze, by nadać ramy proletariatowi w jego walce z kapitałem i doprowadzić do utworzenia społeczeństwa pokapitalistycznego.

W trzeciej części tej prezentacji zajmiemy się aspektem ekonomicznym, to znaczy pokażemy, że celem, programem, jaki stawiały sobie wszystkie te apartyjne i „apaństwowe” ruchy, nie była gospodarka socjalistyczna i komunistyczna, lecz drobnomieszczańskie ekonomiczne urojenie, które wszystkie je zatopiło tym głębiej w grze partyjnych i państwowych sił nowoczesnego kapitalizmu.

Już pierwsza, wstępna teza ujawnia antymarksizm wszystkich starań bazujących na formułkach bądź „recepturach” na przeróżne formy organizacyjne obdarzone cudownymi właściwościami. Bezmyślnie powiela ona stare, półwieczne komunały politykierskich krętaczy sprowadzających dzieje historycznej walki do sekwencji modeli, jak na pokazie mody. Bełkotały takie mądrale: w wielkiej rewolucji francuskiej siłą napędową były polityczne kluby, a walka pomiędzy nimi (jakobini, żyrondyści itd.) była kluczem do wydarzeń. Potem ten fason wyszedł z mody i ustąpił partiom wyborczym. Następnie przyszły organy lokalne i miejskie, orędowane przez anarchistów. Współcześnie (myślimy o roku 1900) istnieje receptura niezwykle nowoczesna: związek jednozawodowy zmierzający do wyparcia innych form i przeciwstawienia się, z wykorzystaniem swego potencjału rewolucyjnego, partii i państwu (Georges Sorel). Bardzo stara śpiewka. Dziś (rok 1957) słychać pochwały dla innej „samowystarczalnej” formy: rady fabrycznej, wysuniętej pod różnymi postaciami na pierwszy plan kosztem pozostałych form przez holenderskich „trybunistów”, włoskich gramscian, jugosłowiańskich titowców, tak zwanych trockistów oraz batrachomyomachijne7 grupki „lewicy”.

Do pogrzebania tego czczego gadania wystarczy jedna teza (Marks, Engels, Lenin): rewolucja nie jest kwestią form organizacji.

Kwestia rewolucji leży w zderzeniu sił historycznych, w docelowym programie społecznym zamykającym długi cykl kapitalistycznego sposobu produkcji. Wymyślanie celu, zamiast naukowe odkrywanie go w przeszłych i obecnych uwarunkowaniach, to stary, przedmarksistowski utopizm. Eliminacja celu i pozostawienie organizacji w sytuacji, w której ta miota się w miejscu, to nowy utopizm pomarksistowski (Bernstein, szef rewizjonizmu socjaldemokratycznego: „ruch wszystkim, cel niczym”).

Przypomnimy pokrótce te „propozycje” znawców mody, którzy wzięli sobie proletariat za „modela” i poobwiązywali go w ciągu jego bolesnych klęsk wzmocnionymi łańcuchami kapitału.

Przesąd lokalnej „komuny”

Doktryny anarchistyczne są wyrazem tezy „zło to władza centralna” i zakładają, że cały problem wyzwolenia uciśnionych leży w pozbyciu się jej. Dla anarchisty „klasa” jest jedynie pojęciem akcesoryjnym. Chce on wyzwolić jednostkę, człowieka, przyjmując program rewolucji liberalnej i burżuazyjnej. Jedynym jego zarzutem wobec tej rewolucji jest to, że ustanowiła nową formę władzy, w czym nie rozpoznaje on nieuniknionej konsekwencji faktu, iż jej treścią i motywacją było nie wyzwolenie osoby czy obywatela, ale podbój przez nową klasę społeczną władzy nad środkami wytwórczymi. Anarchizm, libertarianizm — a jeśli przyjrzeć mu się choć odrobinę wnikliwie, również i stalinizm w swej zachodniej postaci — to nic więcej, tylko klasyczny burżuazyjny liberalizm rewolucyjny plus coś jeszcze (co nazywają lokalną autonomią, państwem administracyjnym albo wejściem klas robotniczych do konstytucyjnych organów władzy). Z dodatkiem takich drobnomieszczańskich głupstewek burżuazyjny liberalizm, który w swoim czasie był czymś rzeczywistym i poważnym, staje się czystym urojeniem, kastrującym rewolucję robotniczą, przesiąkniętą nim dziś do cna.

W przeciwieństwie do tego marksizm stanowi dialektyczną negację kapitalistycznego liberalizmu, którego nie chce on częściowo zachować, wprowadzając tu i ówdzie poprawki, ale rozbić na proch w praktyce, to znaczy w powstałych z niego instytucjach o charakterze klasowym, zarówno lokalnych, jak i, przede wszystkim, centralnych. To zadanie nie zostanie wypełnione poprzez wdrożenie mglistej autonomii i niezależności, lecz poprzez utworzenie niszczycielskiej siły centralnej, której formami są dokładnie rewolucyjna partia i rewolucyjne państwo, nie do zastąpienia czymkolwiek innym.

Idea uwolnienia i autonomizacji jednostki, osoby, sprowadza się przede wszystkim do absurdalnej tezy niewzruszonego subiektywnego rebelianta, zamykającego oczy na społeczeństwo i jego ciężarną strukturę, której nie potrafi naruszyć, albo w którą pragnie pewnego dnia wetknąć jakąś maszynę piekielną. A wszystko po to, by skończyć we współczesnym egzystencjalizmie, niezdolnym do żadnego społecznego wpływu.

To drobnomieszczańskie roszczenie, biorące się z gniewu drobnego autonomicznego wytwórcy wywłaszczonego przez wielki kapitał, a zatem z obrony własności (będącej dla Stirnera i innych czystych indywidualistów nienaruszalnym „przedłużeniem osoby”), zaadaptowało się do wielkiego historycznego faktu postępu mas pracujących, uznając z czasem pewne zorganizowane formy. Podczas kryzysu I Międzynarodówki (po roku 1870) anarchiści odłączyli się od marksistów, wciąż jeszcze odrzucając organizacje ekonomiczne, a nawet strajki. Engels stwierdził wtedy, że ekonomiczny związek zawodowy i strajk nie wystarczą do rozwiązania kwestii rewolucji, ale że wspierać je musi partia rewolucyjna, ponieważ, o czym mowa już w Manifeście, ich wartość polega właśnie na rozszerzaniu organizacji proletariackiej w kierunku formy pojedynczej i centralnej, która jest polityczna.

W tym okresie propozycją libertarian jest niezbyt dobrze określona lokalna „komuna” rewolucyjna, organ przedstawiany czasem jako siła walcząca z władzą i potwierdzająca swoją autonomię, zrywając wszelkie więzi z państwem centralnym, a czasem jako forma zarządzania nową gospodarką. Jest to nic więcej, tylko powrót do pierwotnej kapitalistycznej formy autonomicznych komun z końca średniowiecza, występującej we Włoszech i w niemieckiej Flandrii, gdzie młoda burżuazja walczyła z Cesarstwem. Jak zwykle, wówczas był to, ze względu na stadium rozwoju gospodarki produkcyjnej, fakt rewolucyjny, a dziś jest to pusty w środku odgrzewany kotlet doprawiony fałszywym ekstremizmem.

Przez 50 lat jej upamiętniania wzorem tego lokalnego ciała dla anarchistów była Komuna Paryska z roku 1871, która w znacznie potężniejszej, ostatecznej analizie Marksa i Lenina była, całkiem przeciwnie, pierwszym wielkim historycznym przykładem dyktatury proletariatu, centralnego, i na razie terytorialnego, państwa proletariatu.

Francuskie państwo kapitalistyczne, pod postacią III Republiki Thiersa, porzuciło swą stolicę, by zgładzić proletariacki Paryż, przygotowując atak zza linii wojsk pruskich. Marks mógł pisać, w następstwie rozpaczliwego oporu i straszliwej masakry, że od tamtego dnia wszystkie narodowe armie burżuazyjne są skonfederowane przeciw proletariatowi.

Nie chodziło o to, by zredukować historyczną walkę ze skali krajowej do skali komuny (pomyśleć tylko o biednej, bezbronnej komunie na prowincji!), ale by rozszerzyć ją na poziom międzynarodowy. W czasach II Międzynarodówki pojawiła się nawet nowa wersja socjalizmu (która znalazła echo również w niespokojnym umyśle przedwojennego Mussoliniego) zwana „komunalizmem”. Chciała budować komórki społeczeństwa socjalistycznego poprzez podbój autonomicznej gminy; niestety już nie przy pomocy dynamitu, jak u anarchistów, ale wyborów samorządowych! Obiekcje rodem z tamtych czasów są dziś niepotrzebne, gdyż nieubłagany rozwój gospodarczy, dobrze znany tym, którzy podążają za Marksem, uwikłał każdą strukturę lokalną w coraz to bardziej splątaną sieć powiązań gospodarczych, administracyjnych i politycznych z centrum. Pomyśleć wystarczy, jak absurdalna jest idea każdej małej, zbuntowanej gminy budującej własną stację radiowo-telewizyjną, przynajmniej po to, by zakłócać transmisje naczelnego wroga — państwa centralnego. Koncepcja organizacji zrzeszających pracowników z jednej gminy, bądź koncepcja gminy ogłaszającej się politycznie i gospodarczo niezależną, umarła sama z siebie. Ale burżuazyjna iluzja „autonomii” będzie nadal służyć mieszaniu w głowach i wiązaniu rąk bojownikom klasy robotniczej.

Dłuższą i bardziej złożoną historię miały inne formy „bezpośredniej” organizacji pracowników, a kończyła się ona zwykle w obrębie związku jednozawodowego, związku branżowego czy rady fabrycznej. Jako że takie formy wysuwane są na przemian z górowaniem partii rewolucyjnej, historia ich ruchów oraz doktryn, które mniej lub bardziej bezładnie się na nich opierały, zbiega się z historią oportunizmu II i III Międzynarodówki. Tej poświęciliśmy wiele miejsca gdzie indziej, toteż postaramy się ją tu skrócić do postaci paru przypomnień, zauważając jednak przy tym, że u mas Europy występuje poważny niedobór świadomości tej historii ogromnych poświęceń poniesionych przez proletariat tego kontynentu i że konieczne jest, aby pewnego dnia zdołały one docenić istotę tych piekielnych doświadczeń.

Historia lokalizmu oraz tak zwanego anarchistycznego lub libertariańskiego komunizmu to historia oportunizmu wewnątrz samej I Międzynarodówki, od którego Marks musiał się oswobodzić zarówno krytyką doktrynalną, jak i ciężką walką organizacyjną z Bakuninem i jego nieustępliwymi zwolennikami we Francji, w Szwajcarii, w Hiszpanii i we Włoszech.

Pomimo doświadczeń rewolucji rosyjskiej wielu „lewicowców” i zadeklarowanych wrogów stalinizmu nadal uważa anarchistów za możliwy punkt oparcia. Trzeba zatem przywrócenia tezy mówiącej, że libertarianizm był pierwszą formą choroby ruchu proletariackiego i że przetarł on szlak innym oportunizmom, również stalinowskiemu, przenosząc stanowiska polityczne i historyczne na fałszywy grunt celem przyciągnięcia do boku proletariatu warstw drobno- a nawet średniomieszczańskich, w czym od zawsze tkwi siedlisko wszelkich błędów i źródło wszelkich klęsk. Wynikiem nie było proletariackie kierownictwo nad „masami ludowymi”, tylko zniszczenie proletariackich charakterystyk ogólnego ruchu i poddanie proletariatu kapitałowi.

To niebezpieczeństwo marksizm potępiał od swych pierwszych lat i przykro jest słuchać mówienia, że mamy dziś więcej informacji, by się z nim skonfrontować, niż miał Marks, od ludzi, którzy nie rozumieją poprawnie tego, co jasne było już wiek temu. „Ludowa” wersja rewolucji robotniczej przerażała również Engelsa, co dał do zrozumienia wiele razy, między innymi we wstępie do Walk klasowych we Francji: „Po klęskach roku 1849 nie podzielaliśmy wcale złudzeń wulgarnej demokracji […]. Demokracja ta liczyła na szybkie, raz na zawsze rozstrzygające zwycięstwo »ludu« nad jego »gnębicielami«, my zaś — na długą walkę po usunięciu »gnębicieli« pomiędzy przeciwstawnymi sobie żywiołami kryjącymi się właśnie w tym »ludzie«”8.

Od tamtego czasu doktryna marksistowska posiada podstawy do potępiania dzisiejszych ludowych odmian wszystkich oportunistów, w tym grupek quadrifogliari9 i barbaristów, które poświęciły ostatnio długie palinodie wydarzeniom węgierskim, w swej treści — jak zwykle — fałszersko przedstawiające rewoltę „ludową” jako klasową.

„Lud” na miejsce klasy stawia każdy, kto wierzy, że wysuwając klasę proletariacką przed i ponad partię komunistyczną składa jej najwyższy hołd, podczas gdy naprawdę ją deklasuje, topi w „ludowym” niezdecydowaniu i poświęca ją na rzecz kontrrewolucji.

Mit rewolucyjnego związku zawodowego

Pod koniec wieku XIX partie polityczne proletariatu stały się w całej Europie liczne i potężne organizacyjnie. Ich wzorem była niemiecka Sozialdemokratie, która po długiej walce przeciw antysocjalistycznym ustawom wyjątkowym Bismarcka zmusiła państwo kajzerowsko-burżuazyjne do ich uchylenia, a jej liczba głosów i miejsc w parlamencie rosła z każdymi wyborami. Partia ta miała być depozytariuszem tradycji Marksa i Engelsa, i to temu zawdzięczała swój prestiż w odtworzonej w roku 1889 Międzynarodówce.

Jednak to właśnie wewnątrz tej partii rozwinął się nowy nurt zwany rewizjonistycznym, którego największym teoretykiem był Edward Bernstein. Nurt ten utrzymywał otwarcie, że rozwój społeczeństwa burżuazyjnego i jego nowych aspektów podczas ery względnego spokoju społecznego i międzynarodowego w następstwie wielkiej wojny francusko-pruskiej, wskazywał na „nowe drogi do socjalizmu”, inne niż ta Marksa.

Została wtedy przyjęta — i niech dzisiejsi młodzi bojownicy robotniczy nie będą zdziwieni — dokładnie ta sama teza, co teza wysunięta po XX Zjeździe rosyjskim w roku 1956; i tymi samymi słowami, które wszyscy uważają za dopiero co ukute, prosto z pieca! Włoski rewizjonista Bonomi, wydalony z partii socjalistycznej w roku 1912, minister wojny, który pod wodzą Giolittiego zajął się zadaniem strzelania z karabinów nie do faszystów, a do proletariuszy, którzy z nimi walczyli, potem jeden z szefów rządu republiki antyfaszystowskiej, pół wieku temu napisał książkę o takim oto tytule: Nowe drogi socjalizmu. Giolitti wyciągnął sobie z niej piękne zdanie, mówiące, że socjaliści „schowali Marksa na strychu”. Obecny ruch międzynarodowej lewicy komunistycznej związany jest z grupami frakcji lewicowej, które w tych odległych latach odpowiedziały, nazywając swoje pismo „Strych”.

Rewizjoniści utrzymywali, że w nowej sytuacji Europy i świata kapitalistycznego przejście do socjalizmu i wyzwolenie klasy robotniczej nie będą wymagały walk powstańczych, użycia zbrojnej przemocy, rewolucyjnego podboju władzy politycznej, całkowicie wymazując centralną tezę Marksa: dyktaturę proletariatu.

W miejsce jego „katastroficznej wizji” wprowadzono działalność legalną i wyborczą, działalność legislacyjną w parlamencie, i posunięto się aż do udziału socjalistów z mandatem w burżuazyjnych rządach (posybilizm, milerandyzm) celem wdrażania korzystnych dla proletariatu ustaw, pomimo iż międzynarodowe zjazdy aż do I wojny światowej nieustannie potępiały taką taktykę, a także pomimo wcześniejszego wyrzucenia z partii kolaborantów pokroju Bonomiego (ale nie Bernsteinów ani Turatich we Włoszech).

W następstwie takiej politycznej i doktrynalnej degeneracji partii socjalistycznych, którą nie mamy tu miejsca zająć się obszernie, szerokie warstwy robotnicze zalała fala nieufności wobec formy partii politycznej sprzyjająca antymarksistowskim i anarchistycznym krytykom. I początkowo na polu walki z rewizjonizmem stawiły się tylko mniej istotne nurty, chcące pozostać wierne pierwotnej doktrynie marksizmu (radykałowie w Niemczech, niezłomni rewolucjoniści we Włoszech, gdzie indziej grupy „twardych”, „bezkompromisowych”, „ortodoksów” itp.).

Te nurty, którym w Rosji odpowiadał bolszewizm Plechanowa (ten zszedł na złą drogę w obliczu wojny, tak jak niemiecki Kautsky) i Lenina, nie ustawały ani na chwilę z obroną formy partyjnej oraz — w pełni wyraźnie jedynie w przypadku Lenina — formy państwowej, czyli formy dyktatury. Ale przez może i dekadę walkę z socjaldemokratycznym rewizjonizmem prowadziła również inna szkoła, rewolucyjny syndykalizm, którego początki są zdecydowanie odleglejsze, ale który swojego teoretycznego lidera miał w Georgesie Sorelu. Nurty tej szkoły były silne w krajach łacińskich. Walczyły najpierw w szeregach partii socjalistycznych, lecz potem z nich wyszły, zarówno ze względu na przebieg walk, jak i w trosce o spójność ze swoją doktryną, która wykluczała partię jako organ rewolucji klasowej.

Pierworodną formą organizacji proletariackiej był dla nich ekonomiczny związek zawodowy, który miał nie tylko przewodzić walce klasowej w obronie bezpośrednich interesów robotników, ale także przygotowywać się, nie uzależniając się w żaden sposób od partii politycznej, do kierowania ostateczną wojną rewolucyjną o obalenie systemu kapitalistycznego.

Sorelianie a marksizm

Zboczylibyśmy bardzo z drogi, analizując charakterystykę i ewolucję tej doktryny, czy to u Sorela, czy też w wielorakich grupach wspierających ją w różnych krajach. Zgodnie z tym, co powiedzieliśmy wcześniej, omówimy więc jedynie jej historyczny bilans oraz jej bardzo wątpliwą perspektywę niekapitalistycznego społeczeństwa przyszłości.

Sorel i wielu jego zwolenników, również we Włoszech, deklarowali początkowo, że są prawdziwymi kontynuatorami Marksa przeciw pacyfistycznej i ewolucjonistycznej mutacji legalistycznych rewizjonistów. Na koniec za to musieli przyznać, iż reprezentowali kolejny rewizjonizm, na pierwszy rzut oka lewicowy zamiast prawicowego, ale w rzeczywistości o tym samym pochodzeniu i niosący za sobą te same zagrożenia.

To, co Sorel zakładał, że zachował z Marksa, to użycie przemocy i zderzenie proletariatu z instytucjami i władzami burżuazyjnymi, przede wszystkim z państwem. Pokazywał w ten sposób, że zachował wiarę w krytykę Marksa, zgodnie z którą współczesne państwo powstałe z rewolucji liberalnej, w swych formach demokratycznych i parlamentarnych, nie przestaje nigdy być wyśmienitym organem obrony interesów klasy panującej, której władzy nie sposób obalić środkami konstytucyjnymi. Sorelianie bronili działania nielegalnego, użycia przemocy, rewolucyjnego strajku generalnego i z takich haseł uczynili swój najwyższy ideał, w czasie gdy większość partii socjalistycznych z dumą takie instrukcje odrzucała.

Chociaż soreliański strajk generalny, kulminacja teorii „bezpośredniego działania” (to znaczy bez legalnie wybranych pośredników między proletariatem a burżuazją), pomyślany jest jako jednoczesny dla wszystkich zawodów, wszystkich miast państwa, a także jako międzynarodowy, w rzeczywistości powstanie syndykalistów zachowuje formę i granice działania jednostek, lub co najwyżej sporadycznych grup, nie osiągając poziomu działania klasowego. Wynika to z przerażenia, jakie Sorel odczuwał wobec rewolucyjnej organizacji politycznej, która nie może nie przyjąć także formy wojskowej oraz, po zwycięstwie, państwowej (państwo proletariackie, dyktatura). A tymczasem Sorelianie, podążając szlakiem przetartym 30 lat wcześniej przez bakuninistów, nie chcą ani partii, ani państwa, ani dyktatury. Ogólnokrajowy strajk generalny, przy założeniu zwycięstwa, zbiegać ma się (tego samego dnia?) z wywłaszczeniem (pojęcie „strajku wywłaszczeniowego”). Ta wizja przejścia z jednej formy społecznej do drugiej jest jednak równie mglista i chwiejna, co rozczarowująca i krucha.

W roku 1920 we Włoszech — w pełnym rozkwicie entuzjazmu dla Lenina, formy partyjnej, centralnego podboju władzy i „wywłaszczeniowej” dyktatury — to fałszywie radykalne hasło „strajku wywłaszczeniowego” zostało wniesione w sfery zarówno maksymalistów, jak i ordinovistów. Był to jeden z wielu przypadków, gdy należało stanowczo i bezlitośnie użyć marksistowskiego zgrzebła, nie zważając na oskarżenia o „studzenie” ruchu10.

Sorelowi i wszystkim podobnym, którzy są zasadniczo jego epigonami, daleko do marksistowskiego determinizmu. Oddziaływanie pomiędzy sferą gospodarczą i polityczną pozostaje dla nich martwą literą. Jako indywidualiści i woluntaryści postrzegają rewolucję przede wszystkim jako niemożliwy akt świadomości, a dopiero na drugim miejscu jako akt siły. Odwracają marksizm do góry nogami, co pokazuje Lenin w Co robić?. Dla nich świadomość i wola są atrybutem jaźni osoby ludzkiej, i wystarczy je tylko odpowiednio pobudzić, by jednym susem obalić państwo burżuazyjne, podział na klasy i klasową psychologię. Nie pojmują, że jedyny wybór to „dyktatura kapitalistyczna albo komunistyczna” i uciekają od niego w jedyny historycznie możliwy sposób: odnawiając tę pierwszą. Pytanie, czy robią to świadomie, czy nie, jest dla nich wszystkim, ale dla nas niczym.

Nie bardziej interesuje nas podążenie dalej logiczną drogą Georgesa Sorela: idealizm, spirytualizm, wprost do łona Kościoła Katolickiego.

Próba wojny światowej

Jak już zwracaliśmy uwagę, nie możemy tu z pewnością przekazać całej krytycznej historii socjalistycznej katastrofy, która miała miejsce w momencie wybuchu I wojny światowej (sierpień roku 1914). Musimy jedynie przekonać się, czy fala ruiny przetoczyła się tylko przez partie polityczne, czy również przez związki zawodowe i samych ideologów szkoły syndykalistycznej, którzy nie chcieli się nazwać partią, ale w istocie nią byli — partią o drobnomieszczańskiej bazie klasowej, mimo błędnego przekonania o swej robotniczej czystości. W tym czasie tworzyli oni, co zresztą anarchiści robili praktycznie od zawsze, bliżej niezdefiniowane „grupy”, określające się jako apolityczne, awyborcze, aparlamentarne, apartyjne (wybaczcie te wstrętne słowa nadużywające przedrostka „a-”). Mamy całkiem współczesne przykłady tego, jak cała ta wstydliwość wobec partii i polityki rewolucyjnej kończy się wejściem tych labilnych i rozluźnionych „a-grup” do oportunistycznych i burżuazyjnych partii i prowadzeniem przez nie kampanii wyborczych na rzecz paskudnych zdrajców klasowych. Autonomia ponad wszystko!

Jest rzeczą bezsporną i stanowiącą zasadniczy materiał całego procesu przywrócenia rewolucyjnego marksizmu przeprowadzonego w czasach Lenina, że największe partie socjalistyczne Europy doświadczyły haniebnego bankructwa. Nie potrzeba po raz kolejny opowiadać, jak Włodzimierz przez trzy tygodnie był niedostępny nawet dla swej niezrównanej partnerki; deptał gazety, nie wierząc w wiadomości; chodził gniewny po swym szwajcarskim pokoiku, jak drapieżnik w klatce.

Nie cofamy nic z tego, co zawsze mówiliśmy i robiliśmy przeciw zdradzieckim parlamentarzystom, którzy zagłosowali za kredytami wojennymi i powchodzili do rządów Świętego Przymierza. Jednak we Włoszech, z przewagą dziewięciu miesięcy oczekiwania11, doszło do walki o niedopuszczenie do dezercji partyjnych liderów na parę dni przed ogłoszeniem mobilizacji. Przywództwo partii trzymało się mocno. Grupa parlamentarna, nawet jeśli w większości reprezentująca nurt reformistyczny i przeciwna krajowemu strajkowi generalnemu, zobowiązała się zagłosować przeciwko kredytom i rządowi, co też uczyniła jednomyślnie. Tymi, którzy zajmowali najbardziej defetystyczne stanowisko byli przywódcy Konfederacji Pracy. Musieliśmy zdemaskować ich sabotaż propozycji strajku: mówili, że obawiają się jego porażki, podczas gdy naprawdę obawiali się jego sukcesu, z przesłanek burżuazyjnego patriotyzmu.

We wszystkich krajach to właśnie wielkie ośrodki związkowe wciągały partie polityczne na ścieżkę niezmierzonej hańby. Tak było we Francji, w Niemczech i w Austrii. W Anglii ponadczasowe monstrum, mistrz antyrewolucji, Partia Pracy, z którą powiązane są trade unions, czyli ekonomiczne związki zawodowe, stanęła zwarcie po stronie wojny, podczas gdy mała brytyjska partia socjalistyczna zajmowała stanowisko opozycyjne. Soreliańscy krytycy parlamentaryzmu słusznie potępiali liczne haniebne czyny, ale nie przypuszczali, że deputowani robotniczy krążący po korytarzach burżuazyjnej administracji byli tam kierowani przez organizatorów związkowych, chcących zapewnić materialne ustępstwa dla swych członków. Oportunizm, którego wybuchła wówczas najbardziej klasyczna plaga — jak ostrzegali Lenin oraz Engels i Marks od czasu listów o niemieckiej kontrrewolucji z roku 1850 — w zdradzie bądź tchórzostwie rewolucyjnych przywódców nie ma swego źródła, a jedynie swój nieodłączny przejaw. Oportunizm jest faktem społecznym, kompromisem pomiędzy klasami, do którego dochodzi pod powierzchnią, i szaleństwem byłoby tego nie dostrzegać. Kapitalizm zaproponował pakt pracownikom przemysłowym, zwolnionym ze służby wojskowej. O ile we Włoszech Związek Zawodowy Kolejarzy sprzeciwił się Konfederacji Pracy w kwestii strajku, czym jego członkowie ryzykowali utratę zwolnienia z frontu, zrobił to tylko dzięki politycznej sile i szerokim powiązaniom między tym walczącym organem a skrajnym skrzydłem partii marksistowskiej.

W kryzysie roku 1914, jak we wszystkich innych podobnych, choć może mniej sensacyjnych, ekonomiczne związki zawodowe były — w swych kręgach przywódczych, które robotnicy byli w stanie wymieść tylko po długich latach walki, tak jak partyjni bojownicy swych liderów i socjalistyczni wyborcy swych deputowanych — kulą u nogi partii klasowych. Sorelianie nie dostrzegali całej tej mieszaniny oczywistych zjawisk, gdy jako lekarstwo na rewizjonizm proponowali bojkot partii i schronienie się w związkach.

Najwięcej w tym zakresie działo się we Francji i Włoszech, gdzie istniały również konfederacje związkowe nurtu syndykalistyczno-anarchistycznego. We Francji stanowił on większość, pod przywództwem Jouhaux’a, sorelianina do szpiku kości, wroga partii oraz jej grupy parlamentarnej. Ale nie tylko Jouhaux wraz z całą swoją organizacją i masami — pomijając całkiem nieistotną na początku mniejszość — kierował się patriotyczną polityką socjalistycznych deputowanych. Tak samo było nawet w przypadku słynnego i oczytanego anarchisty Elizeusza Reclusa oraz jeszcze słynniejszego (mimo że był osłem) Gustawa Hervé, głowy europejskich antymilitarystów, założyciela pisma „La Guerre Sociale” (Wojna Społeczna), promotora citoyen Browning, czyli obywatela-rewolwera12, oraz człowieka, który zajmował się wtykaniem le drapeau tricolore dans le fumier — francuskiej flagi w gnojownicę. Zmieniwszy tytuł gazety na „La Victoire” (Zwycięstwo), uruchomił najbardziej jadowitą kampanię nienawiści wobec „szkopów” i sam poszedł zaciągnąć się do „gnojownicy”, gdzie doskonale pasował.

Z szeregów soreliańskich nie wyszło zatem nic lepszego niż z szeregów Francuskiej Sekcji Międzynarodówki Robotniczej, mimo iż ta już wtedy nie była co do marksizmu warta złamanego grosza. „Apartyjni” syndykaliści skończyli jak Guesde’owie i Cachinowie, którzy za pieniądze francuskiego państwa kupili gazetę Mussoliniego (mowa o Cachinie, który po przygodzie z hitleryzmem został komunistą i antyfaszystą ruchu oporu).

We Włoszech obok Konfederacji Pracy istniał Włoski Związek Związków Zawodowych. O ile ta pierwsza przesiąknięta była reformizmem najniższego sortu, to nigdy nie przystała na politykę wojenną. Związkowcy anarchistyczni natomiast podzielili się na dwa nurty: jeden przeciw wojnie, drugi — z De Ambrisem i Corridonim — jawnie interwencjonistyczny. Lepszy przykład dała partia, bo kiedy Mussolini opuścił ją w październiku roku 1914, na posiedzeniu dotyczącym jego wydalenia z sekcji mediolańskiej nie podniósł się ani jeden głos w jego obronie.

Organizacja fabryczna

Postulat odrzucenia proletariackiej partii politycznej i przeniesienia środka ciężkości walki rewolucyjnej do związku jednozawodowego wiąże się ze strony teoretycznej z całkowitym porzuceniem podstaw doktryny marksistowskiej i może być podnoszony jedynie przez tych, którzy — co ostatecznie zrobili sorelianie i od początku robili bakuniniści — wyrzekają się jej filozoficznego i ekonomicznego credo; pod względem zaś swojego bilansu historycznego propozycja ta wykazuje brak najmniejszego uzasadnienia. Rozumowanie, że do partii mogą wchodzić elementy niemające ściśle proletariackiego pochodzenia, które zajmują potem stanowiska kierownicze, podczas gdy w związkach do tego nie dochodzi — co nie jest prawdą — okazuje się kompletnie pozbawione spójności w konfrontacji z niezwykle głośnymi przykładami historycznymi.

Ciasnota horyzontu związkowego w porównaniu z horyzontem politycznym leży w tym, że związek nie ma jako tła klasy, lecz ledwie zawód, i znajduje się pod wpływem sztywnego, średniowiecznego podziału na fachy. Kroku naprzód nie stanowi niedawna transformacja związku jednozawodowego w związek branżowy. W tej formie, na przykład, stolarz pracujący w fabryce samochodów jest częścią federacji metalowców, a nie federacji przemysłu drzewnego. Obie jednak mają tę samą cechę wspólną, że u podstaw kontakty między członkami dotyczą jedynie problemów wąskiego sektora produkcji, a nie wszystkich problemów społecznych. Synteza interesów, jakie posiadają różne lokalne proletariackie grupy zawodowe i branżowe, odbywa się jedynie za pośrednictwem aparatu urzędniczego organizacji związkowych.

Przezwyciężenie wąskości interesów dochodzi zatem do skutku tylko w organizacji partyjnej, która nie rozdziela proletariuszy według zawodu ani sektora produkcyjnego.

Po I wojnie światowej, jako że dla wszystkich było już jasne, iż zdrada sprawy społecznej wzięła się nie tylko z grup i partii parlamentarnych, ale także z wielkich organizacji i konfederacji związkowych, zaistniał wielki impuls do przeceniania nowej formy bezpośredniego organu proletariuszy przemysłowych: rady fabrycznej.

Teoretycy tego systemu utrzymywali, że jest on w stanie lepiej niż każdy inny wyrażać historyczną funkcję nowoczesnej klasy robotniczej, na podwójnym planie. Zadanie obrony interesów robotników u właściciela przechodziło ze związku zawodowego do rady fabrycznej, powiązanej z innymi w tak zwanym Systemie Rad według miejscowości, regionu i kraju, a także według sektora przemysłu. Ale pojawiło się również nowe żądanie: kontrolowania produkcji oraz, bardziej odlegle, kierowania nią. Rady domagały się głosu nie tylko w sprawach traktowania pracowników przez firmę w zakresie płac, godzin i innych podobnych stosunków, ale także w operacjach techniczno-ekonomicznych pozostawianych do tej pory w gestii przedsiębiorstwa: programach produkcji, zakupach surowców, przeznaczeniu produktów. Seria „zdobyczy” w tym kierunku za stację końcową miała całkowite zarządzanie pracownicze, czyli praktyczną eliminację i wywłaszczenie właścicieli.

To początkowo uwodzicielskie złudzenie zostało natychmiast, przynajmniej we Włoszech, uznane przez rewolucyjnych marksistów za w pełni zwodnicze. Eliminuje ono kwestię władzy centralnej, gdyż uznaje koegzystencję burżuazyjnej władzy państwowej z zaawansowanym stopniem kontroli pracowniczej (pierwszy przykład koegzystencji wilka z owcą!), a nawet z pewnym stopniem zarządzania pracowniczego nad pojedynczymi bądź zgrupowanymi przedsiębiorstwami.

Jest to nic innego, jak nowy rewizjonizm, jak reformizm w wydaniu raczej pogorszonym niż ulepszonym, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tym hipotetycznym systemie zanika, na przecięciu lokalnych kierownictw, społeczne planowanie produkcji i gospodarki. W przypadku rewizjonizmu klasycznego bowiem planowanie powierzone miało zostać politycznemu państwu podbitemu przez klasę robotniczą środkami pokojowymi.

Bez trudu ustanowić można jako element doktrynalny twierdzenie, że mamy tu do czynienia z systemem tak samo antymarksistowskim jak system soreliańskiego syndykalizmu. Podążając tą wcale nie odmienną drogą, widzimy, jak podejrzane osoby: partia klasowa i państwo klasowe, są wraz z kolejnymi scenami dramatu eliminowane. Klasyczni rewizjoniści z kolei ograniczali się do otwartego sabotażu przemocy klasowej i dyktatury klasowej, w aspekcie formalnym. Zasadniczo, tym, co w obu przypadkach ginie, jest rewolucja i socjalizm.

Po kolejnych dekadach dawania wiary banalnej nieufności wobec form partii i państwa osiągnięto stanowisko, które „treść socjalizmu” myli z dwoma następującymi postulatami: kontrolą produkcji przez pracowników oraz ich kierownictwem nad nią. I to miałby być nowy marksizm.

Czy Marks powiedział kiedykolwiek, jaka jest „treść socjalizmu”? Nie, nie odpowiedział on nigdy na tak metafizyczne pytanie. „Treścią”, tudzież zawartością pojemnika może być tak samo woda jak i wino albo jakaś nikczemna ciecz. Jako marksiści możemy sobie zadać pytanie o to, jaki proces historyczny prowadzi do socjalizmu oraz jakie będą relacje między ludźmi „w socjalizmie”, czyli w społeczeństwie już niekapitalistycznym. Pod oboma tymi względami czystymi bzdurami są odpowiedzi: kontrola produkcji w fabryce, zarządzanie fabryką, bądź inna, często im towarzysząca: autonomia proletariatu.

Co się tyczy procesu historycznego prowadzącego od całkowicie uprzemysłowionego społeczeństwa kapitalistycznego do socjalizmu, to od 100 lat mówimy, jak go widzimy: utworzenie proletariatu, organizacja proletariatu w klasową partię polityczną, organizacja proletariatu w klasę panującą. Dopiero wtedy zaczyna się kontrola i zarządzanie produkcją, nie w przedsiębiorstwie i przez radę pracowniczą, ale w społeczeństwie i przez państwo klasowe, któremu przewodzi klasowa partia.

Jeśli to poszukiwanie śmiesznej „treści” ma się odnosić do społeczeństwa całkowicie socjalistycznego, to formuły kontroli pracowniczej i zarządzania pracowniczego tym bardziej tracą sens. W socjalizmie nie ma już społeczeństwa podzielonego na producentów i nieproducentów, ponieważ nie ma w nim już społeczeństwa podzielonego na klasy. Treścią (jeśli mamy użyć tego sflaczałego określenia) socjalizmu nie będzie autonomia, kontrola i zarządzanie proletariackie, ale zniknięcie proletariatu. Zniknięcie pracownika najemnego. Zniknięcie wymiany, także tej ostatniej: pieniądza z siłą roboczą. I wreszcie zniknięcie przedsiębiorstwa. Nie będzie czego kontrolować i czym zarządzać, nie będzie od kogo żądać autonomii.

Te wytwory ideologii ukazują w ich wyznawcach jedynie kompletną teoretyczną i praktyczną niemoc walki o społeczeństwo, które nie byłoby jedynie kiepską kopią społeczeństwa burżuazyjnego. Żądają oni autonomii, niezależności (swojej własnej), jedynie od żmudnego zadania, od siły partii klasowej, od rewolucyjnej dyktatury. Młodziutki Marks, świeżo wypełniony formułami heglowskimi (w które ci ludzie do dziś wierzą), odpowiedziałby, że ten, kto szuka autonomii proletariatu, znajduje jedynie autonomię burżua, wiecznego modelu człowieka (patrz W kwestii żydowskiej).

Dzieje formuły zakładowej

Rady ordinovistów13 włoskich mają precedensy w krajach anglosaskich oraz przodków w postaci starych cechów rzemieślniczych, które nie narodziły się w ramach wojny z burżuazyjnym właścicielem, a z innymi cechami oraz z formami senioralnymi i ziemiańskimi.

W kontekście poważnego zniekształcenia znaczenia rewolucji rosyjskiej robiącego z pierwszego rozdziału europejskiej rewolucji proletariackiej walkę chłopów o „podbój ziemi” wytworzyła się płytka analogia „podboju fabryki”. Takimi sposobami zbaczało się i zbacza z drogi do podboju władzy i społeczeństwa.

W swoim miejscu omówiliśmy likwidację tego problemu agrarnego i przemysłowego w Rosji, której dokonał Lenin, i nie ma potrzeby się tu powtarzać. Syndykaliści i anarchiści całego świata odwołali swoje sympatie dla rewolucji rosyjskiej, gdy zdali sobie sprawę, że „kontrola robotnicza i chłopska” Lenina wywodziła się z potężnego pnia kontroli nad władzą i odnosiła się do przedsiębiorstw, których państwo rosyjskie nie mogło jeszcze wywłaszczyć. Próby samodzielnego zarządzania fabrykami musiały być tłumione, czasem siłą, aby uniknąć bezsensownych gospodarczych katastrof, antysocjalistycznych co do ich efektów politycznych i militarnych w sytuacji wojny domowej.

Pomylenie pojęć pomiędzy państwem rad robotniczych, czyli organów terytorialnych i politycznych, a ordinovistyczną fikcją państwa rad fabrycznych, autonomicznych pod względem zarządzania, zostało szybko wyjaśnione. W tym wątku wystarczy przeczytać tezy II Zjazdu Międzynarodówki Komunistycznej o związkach zawodowych i komitetach fabrycznych, określające zadania tych organów przed i po rewolucji. Kluczem rozwiązania marksistowskiego jest penetracja obu przez partię rewolucyjną oraz ich subordynacja (co innego niż autonomia!) względem rewolucyjnego państwa. W badaniu nad Rosją14 opisaliśmy kolejne partyjne dyskusje na ten temat.

Pragniemy pochylić się na moment nad doświadczeniem włoskim. W roku 1920 miał miejsce słynny epizod okupacji fabryk. Robotnicy, otwarcie niezadowoleni z tchórzliwego zachowania wielkich konfederacji związkowych oraz napędzani sytuacją gospodarczą i ofensywnymi roszczeniami przemysłowców w następstwie pierwszej powojennej euforii, zabarykadowali się w fabrykach, wydaliwszy z nich kierowników, stawiając je w stan obrony i w wielu miejscach próbując kontynuować pracę, a niekiedy i rozporządzać wytworzonymi produktami drogą handlową.

Ruch ten mógł się wspaniale rozwinąć, gdyby w tamtej chwili, we wrześniu roku 1920, włoski proletariat dysponował silną i rezolutną partią rewolucyjną. Zamiast tego w pełnym rozkwicie był kryzys partii socjalistycznej. Po zjednoczonym kongresie bolońskim w roku 1919, za którym podążyło sensacyjne zwycięstwo wyborcze z 150 deputowanymi w parlamencie, wybuchł kryzys fałszywego radykalizmu „maksymalistów” Serratiego, który miał zostać zażegnany dopiero w styczniu roku 1921 za sprawą rozłamu w Livorno. Decyzje były zawsze oddawane w ręce hybrydowych zebrań kierownictwa partii (i niektórych jej organizacji peryferyjnych, które były polem walki różnych tendencji), socjalistycznych parlamentarzystów oraz szefów Konfederacji Pracy. Lewica na próżno utrzymywała, iż partia powinna rozwiązywać problemy politycznej walki robotniczej samodzielnie, a deputowanym i organizatorom związkowym jedynie przekazywać, jako członkom partii, instrukcje do wykonania. Potrzeba było działania na skalę krajową, wybitnie politycznego.

Z drugiej strony, w orgii fałszywych stanowisk radykalnych znajdował się dowód na to, jak rujnujący dla partii jest brak solidnych podstaw doktrynalnych. Mylono szlachetny ruch inwazji fabryk z formowaniem się we Włoszech sowietów, czyli rad robotniczych, o których tworzeniu mówili ci sami, którzy sprzeciwiali się haśle działania na rzecz podboju władzy. Zapomnieli o niezwykle klarownym stanowisku Lenina i światowych Zjazdów, mówiącym, że sowiety nie mogą współistnieć z tradycyjnym państwem, lecz powstają w okresie otwartej walki o władzę i zachwiania państwa, by zastąpić burżuazyjne organy wykonawcze i ustawodawcze swoimi. W ogólnym zamieszaniu i w absurdalnej kolaboracji między rewolucjonistami i legalistami ruch popadł w impotencję.

Burżuazyjny przywódca Giolitti miał o wiele bardziej przejrzystą wizję. Nawet z prawnego punktu widzenia miał możliwość nakazać siłowe usunięcie robotników zajmujących fabryki. Wstrzymywał się jednak od tego pomimo podżegania ze strony sił prawicowych oraz rodzącego się faszyzmu. Robotnicy i ich organizacje nie mieli żadnego zamiaru wychodzić uzbrojeni z okupowanych i praktycznie nieczynnych fabryk, aby atakować siły burżuazyjne i próbować zajmować siedziby administracji i policji. Z pozycji nie do utrzymania miał ich wypchnąć głód — Giolitti nie oddał praktycznie ani jednego strzału, a powstanie i tak upadło nędznie. Wkrótce kapitalistyczni zarządcy i właściciele odzyskali posiadanie i kierownictwo fabryk na tych samych zasadach, co poprzednio, po nieznacznej liczbie incydentów. Burza przeszła bez poważniejszych zakłóceń dla władzy i przywilejów klasowych.

Cała historia włoskich lat powojennych świadczy wyraźnie, że nawet w sprzyjających warunkach walka proletariacka skazana jest na niepowodzenie, gdy brakuje partii rewolucyjnej zdolnej do radykalnego postawienia kwestii władzy. Pokazuje to także historia faszyzmu.

Mamy tu do czynienia z bankructwem formuły chcącej rewolucję na rzecz politycznego przywództwa nad społeczeństwem, atak na państwo burżuazyjne oraz ustanowienie proletariackiej dyktatury zastąpić marnym urojeniem kontroli i podboju przedsiębiorstwa produkcyjnego przez robotników zorganizowanych w radach fabrycznych, które skupiałyby całą kadrę, nie biorąc pod uwagę dyrektyw politycznych ani przynależności partyjnej.

Włoski nurt ordinovizmu nie osiągnął wtedy stanowiska o bezużyteczności partii, ponieważ losy III Międzynarodówki doprowadziły ją do objęcia taktyki kontaktów między różnymi partiami proletariackimi, w tym reformistycznymi i oportunistycznymi, a jej ideologia była ideologią jednolitego frontu klasowego robotników przemysłowych i drobnomieszczan. Jednakże dalsze wydarzenia i historia triumfu oportunizmu we Włoszech oraz na arenie międzynarodowej pokazały, jak niebezpiecznym punktem wyjścia była doktryna rady fabrycznej jako samowystarczalnej oraz wystarczalnej dla sprawy rewolucyjnej, a także złudzenie, że do zwycięstwa komunizmu wystarczy przejście indywidualnego przedsiębiorstwa produkcyjnego z rąk właściciela do rąk załogi. Złudzenie to jest całkiem odcięte od ogólnej kwestii nowej organizacji całości życia ludzkiego, która wymaga, by stary schemat produkcyjny, do którego przylegają bezpośrednie sieci organizacji związkowych i zakładowych, został skrytykowany, a następnie roztrzaskany od góry do dołu.

Powrót na manowce pustych formuł

W następstwie każdej fali procesu inwolucji, który przedstawiała nam i wciąż przedstawia wielka rosyjska tragedia, pojawiają się próby ożywienia form organizacji proletariackiej innych niż ta, na której wielcy pionierzy rewolucji październikowej oparli cały ogromny wysiłek, który wyniósł ich pod koniec I wojny światowej na czoło groźnego marszu proletariackiego i antykapitalistycznego — innych niż partia polityczna i dyktatura proletariatu.

Żadna użyteczna teoretyczna i praktyczna konstrukcja wielkiego ożywienia ruchu klasowego nie powstanie nigdy z tej bojaźliwej nieufności wobec form organizacji niezbędnych dla historycznego odwrócenia relacji dominacji klasowej: partii i państwa. Taki dziecinny sprzeciw sprowadza się w całości się do przekonania, że w naturze ludzkiej istnieje nieprzezwyciężalny czynnik, skazujący każdego na obrócenie steru sprawowanej władzy z kierunku obrony spraw tych sił społecznych, które sieci „hierarchicznej” (adekwatne słowo) dały swój mandat, na kierunek obrony osobistego interesu i próżnych zachcianek podmiotu obdarzonego w partii i państwie funkcjami władzy.

Marksizm wykazuje, że ten bezsensowny fakt „skazania z natury” jest fikcją, a zarazem to, że działania jednostki są zależne od sił wynikających z interesów ogólnych — zarówno, gdy mowa o działaniu jednostek reagujących jako proste cząsteczki ogółu równoległe z innymi, jak i, przede wszystkim, gdy mowa o jednostkach umieszczonych przez dynamikę społeczną w punktach węzłowych, krytycznych, walki historycznej.

Albo czytamy historię jak marksiści, albo popadamy w akademickie masturbacje, wyjaśniające kolosalne wydarzenia manewrami monarchy usiłującego przekazać tron dziedzicowi czy rodowi, bądź genialnymi wyczynami wodza, który ich dokonał siłą pragnienia zdobycia chwały i nieśmiertelnej sławy! Dla nas związek pomiędzy świadomym przewidywaniem, siłą woli i bezpośrednim rezultatem „kształtującym” społeczeństwo oraz historię nie może dotyczyć jednostki. I nie mówimy tylko o biednej cząsteczce zagubionej w społecznej magmie, ale przede wszystkim o tej w koronie, dzierżącej berło, okrytej majestatem, honorami, o imieniu pisanym majuskułą i przyozdobionym szeregiem tytułów. To bowiem właśnie taki człowiek szczególnie nie wie, czego chce i nie dostaje tego, co myślał, i to właśnie dla niego, jeśli możemy przywołać tak wzniosły obrazek, historyczny determinizm rezerwuje najmocniejszego kopa w zad. To przywódca — o ile się akceptuje naszą doktrynę — przybiera w największym stopniu rolę marionetki historii.

Sekwencja wszystkich rewolucji, badana według klucza zwyciężających się kolejno form produkcji, ukazuje nam istnienie początkowej dynamicznej fazy, w której regułą jest to, że bojownicy, wyraz sił społecznej determinanty prącej ku rosnącemu dobrobytowi, znoszą w pierwszych szeregach wielkie trudy i poświęcają, poza życiem fizycznym, swój „pociąg do władzy”, podporządkowując się nierozszyfrowanym jeszcze siłom towarzyszącym historycznym narodzinom formy przyszłości. Ta dynamika społeczna ulega załamaniu w końcowej fazie każdej społecznej formy, kiedy wyrasta z niej inna, przeciwstawna. Konserwatywną obronę formy tradycyjnej zapewniają wtedy zazwyczaj osobiste egoizmy, indywidualny tchórzopacyfizm albo jawna korupcja, czego przykład dają wymuszacze łapówek, pretorianie, feudalni dworzanie, rozpustni księża czy mierni biurokraci dzisiejszego burżuazyjnego komercjalizmu.

Jednakże obrona formy kapitalistycznej przed upadkiem — nawet w społecznym morzu cynizmu i egzystencjalnej arogancji wszystkich jej pachołków i lokajów — nie przestaje być z ciągłością i wigorem prowadzona przez zorganizowane sieci państw i partii politycznych klasy rządzącej, które w paru historycznych punktach zwrotnych pokazały, z jaką stanowczością potrafią się zorganizować w jedną kontrrewolucyjną siłę (i nie nawiązujemy tu jedynie do faszystowskich Niemiec i Włoch, ale także — jeśli potrafi się choć ciut wyjrzeć poza ramy płytkiej hipokryzji — do współczesnej Anglii, Ameryki i Rosji). A poza tym pokazały nam też, z jaką śmiałością kradną palącą moc naszych sekretów dotyczących geologii dziejowego podglebia!

Czy to my, właśnie my, mamy być aż tak bojaźliwi, żeby zhańbić siłę oraz formę, jaką ta nasza własna, niepowstrzymana energia będzie musiała obrać: partię rewolucyjną i żelazne państwo dyktatury? Niewątpliwie zawierać one będą w węzłach swej sieci również osoby w funkcjach indywidualnych. Ale mimo tego pokażą, że osoby te nie będą manewrować ani wymyślać tajnych intryg czy niespodzianek, ale będą postępować zgodnie z niezłomną linią zadania, jakie historyczny rozwój przypisał organom nieodwracalnej rewolucji formy gospodarczej i społecznej.

Propozycja szukania w organach innych niż partia gwarancji przeciwko zwyrodnieniu przywódcy lub w ogóle każdej osoby obarczonej jakąś funkcją świadczy o wyrzeczeniu się całej naszej konstrukcji doktrynalnej i o niczym więcej. W istocie sieć „przywódców” i „hierarchów” istnieje w takich organach nie mniej niż w partii; i zazwyczaj nie składa się z samych robotników. A poza tym, jasna i bolesna strona doświadczenia historycznego uczy, że były robotnik, który odszedł z pracy dla posady związkowej, jest na ogół bardziej skłonny do zdrady swojej klasy niż element pochodzący z warstw nieproletariackich. Przykłady można liczyć w tysiącach.

Cała ta palinodia jest zazwyczaj przedstawiana jako zbliżenie, bardziej zwarte powiązanie, ściślejszy zrost z „masami”. Czym są masy? Klasą wciąż jeszcze bez energii historycznej, czyli bez partii prowadzącej ją na jej rewolucyjną ścieżkę historyczną. A zatem klasą powiązaną i zrośnięta tylko i wyłącznie ze swą sytuacją poddańczą, przywiązaną do niej łańcuchami swego rozmieszczenia wewnątrz burżuazyjnej organizacji społecznej. Ponadto, w pewnych sytuacjach historycznych, masy mogą ilościowo wykraczać poza „klasę” robotniczą, zawierając też warstwy półproletariackie. Nasze opracowanie, w absolutnej wierności dyktatom szkoły marksistowskiej, ukazuje podwójny historyczny moment tej sytuacji; i w takim rozróżnieniu da się podsumować to, co zostało powiedziane powyżej.

Kiedy rewolucja burżuazyjna musiała jeszcze wybuchnąć i trzeba było zburzyć formy feudalne, jak w przykładzie Rosji z roku 1917, w takich warstwach jeszcze nieproletariackiego „ludu” istniały siły i energie skierowane przeciw władzy państwa i szczytom społeczeństwa. W przełomowych momentach warstwy te mogły dopełniać ówczesny proletariat, nie tylko zwiększając jego liczebność, ale dodając czynnik potencjału rewolucyjnego nadający się do wykorzystania w fazie przejściowej. To wymagało istnienia jasnej wizji historycznej oraz silnej, autonomicznej organizacji przez partię dyktatury robotniczej i swej hegemonii, gwarantowanej powiązaniami z proletariatem światowym. Po wyczerpaniu się antyfeudalnej presji rewolucyjnej ta „ramka” otaczająca rewolucyjny i świadomy klasowo proletariat staje się reakcyjna, bardziej niż najwyższe sfery burżuazji. Każdy krok ku związaniu się nią to oportunizm, niszczenie siły rewolucyjnej i solidarność z kapitalistyczną konserwacją. Wszystko to ma nadal zastosowanie do całego współczesnego białego świata.

Dzisiejsi rosyjscy oportuniści w swym entuzjastycznym wyścigu do całkowitego odrzucenia każdego kierunku rewolucyjnego nie wyrzucili jeszcze co prawda na złom formy partyjnej, ale na każdym etapie swej inwolucji usprawiedliwiają się apelem do mas i szczycą się, kiedy im to pasuje, ich poparciem.

Nie potrzeba innego dowodu a posteriori, dowodu historycznego, na całkowitą sprzeczność tej starej, pokrętnej i irytującej formuły oraz na to, że stanowiła ona podstawę do likwidacji partii rewolucyjnej.

III. Drobnomieszczańskie wypaczenie cech społeczeństwa komunistycznego w „syndykalistycznych” i „zakładowych” koncepcjach organizacji proletariackiej

Partia jest nie do zastąpienia

Postulat całkowitej zgodności struktury organizacji robotniczej ze strukturą sieci produkcyjnej burżuazyjnej gospodarki przemysłowej, który osiągnął swój skrajny wyraz w systemie Gramsciego i do którego odwołują się dziś różne grupy krytyków stalinowskiej degeneracji, łączy — i nie może być inaczej — swą impotencję w działaniu z niemożnością dostrzeżenia opozycji między obecną strukturą gospodarczą a przyszłą, czyli społeczeństwem komunistycznym, które poprzez klasowe zwycięstwo proletariatu zajmie miejsce społeczeństwa kapitalistycznego. Z tego względu podobny postulat pozostaje znacznie poniżej poziomu klasycznych rezultatów krytyki obecnej gospodarki dokonanej przez marksizm.

Jego błąd ekonomiczny idzie blisko w parze z tym, co sam potępia on w systemie stalinowskim i co zostało tylko znacznie zaostrzone w fazie poststalinowskiej zainaugurowanej wraz z rosyjskim XX Zjazdem, czyli właśnie wtedy, gdy podniesiono sztandar krytykowania i korygowania Stalina. Błąd jest zawsze taki sam i polega na urojeniu sobie społeczeństwa, w którym robotnicy wygrywają walkę ze swoimi panami w gminie, w zawodzie i w zakładzie, ale pozostają uwięzieni w plątaninie przetrwałej gospodarki rynkowej, nie zdając sobie sprawy, że jest ona jednym i tym samym, co kapitalizm.

Do cech społeczeństwa niekapitalistycznego i niehandlowego — wynikających z prawdziwych badań marksistowskich, z krytycznej i naukowej prognozy nieskażonej choćby „kroplą” utopizmu — może dojść oraz wcielić je do swojego programu jedynie partia. Partia bowiem nie jest właśnie w niewoli „zgodności” ze strukturą narzuconą klasie produkcyjnej przez kapitalistyczny sposób produkcji. Wahania co do konieczności formy partyjnej i państwowej prowadzą do całkowitego wypaczenia programowych zdobyczy dotyczących całkowitego przeciwieństwa form komunistycznych wobec kapitalistycznych, które to zdobycze doskonale opanowała partia szkoły marksistowskiej. Wystarczy pomyśleć o postulatach, do których doszedł program marksistowski — zniesienie technicznego i społecznego podziału pracy, co oznacza rozbicie granic pomiędzy poszczególnymi zakładami produkcyjnymi; zniesienie kontrastu między wsią a miastem; społeczna synteza nauki z praktyczną działalnością ludzką — aby zrozumieć, że każdy „konkretny” tor organizacji i działania proletariackiego chcący odzwierciedlać w sobie obecną strukturę świata gospodarczego, skazuje się na niemożność wyjścia poza cechy i granice właściwe obecnym formom kapitalistycznym, a tym samym na niemożność zrozumienia własnego charakteru antyrewolucyjnego.

Droga do pozbycia się tego defektu przebiega — choć nie bez przeszkód — poprzez organy zbudowane bez żadnego materiału czy wzorca wziętego z organów świata burżuazyjnego. Mogą nimi być tylko partia i państwo proletariackie, w których społeczeństwo jutra krystalizuje się jeszcze zanim osiągnie byt historyczny. W organach, które nazywamy „bezpośrednimi” i które kopiują i zachowują w sobie odcisk fizjologii społeczeństwa współczesnego, może skrystalizować się co najwyżej powtórka i zbawienie tegoż społeczeństwa.

Forma komuny

Ciasnotę wizji wspomnianych wcześniej libertarian spierających się z Marksem w I Międzynarodówce około roku 1870 oraz dziwaczność powszechnego poglądu, jakoby byli oni „bardziej zaawansowani” niż Marks, widać jasno po tym, że sprzeciwiając się militaryzmowi i patriotyzmowi w słowie, nie pojmowali oni potęgi przejścia w krytyce gospodarki burżuazyjnej od rozważania jej na polu krajowym do poszukiwania praw jej rozprzestrzeniania się na świat, czyli do nadania wagi tworzeniu się rynku światowego.

Marks, doszedłszy do tego zwieńczenia opisu zadania nowoczesnej burżuazji, nie przewidywał po nim już żadnego innego etapu poza osiągnięciem proletariackiej dyktatury w zaawansowanych państwach świata; jako następstwo zniszczenia państw narodowych powstałych wraz z kapitalizmem, określił nieustannie wzrastającą międzynarodową władzę proletariatu. Anarchiści z kolei proponują zniszczenie państwa kapitalistycznego po to tylko, by zastąpić je (jeśli nie samą nieograniczoną autonomią każdej jednostki — nawet dopiero co burżuazyjnej) drobnymi zgromadzeniami ludzkimi, jakimi miałyby być związki producentów, autonomiczne także osobno względem siebie po upadku władzy państwa centralnego.

Nie widać czym ta abstrakcyjna forma przyszłego społeczeństwa opartego na lokalnych komunach miałaby się różnić od obecnego społeczeństwa burżuazyjnego ani jakie formy gospodarcze inne od obecnych miałyby ją charakteryzować. Ci, którzy usiłowali nakreślić tę wizję, jak Bakunin i Kropotkin, odnieśli ją wyłącznie do filozoficznych wytworów ideologii, a nie do krytyki praw produkcji obserwowanych historycznie aż po dziś. A kiedy taką krytykę już wzięli od Marksa, to potrafili z niej wyciągnąć tylko minimalną część wniosków. Dotknięci koncepcją wartości dodatkowej, która jest twierdzeniem ekonomicznym, oparli na niej jedynie moralne potępienie wyzysku, odnajdując jej przyczynę w fakcie „władzy” człowieka nad człowiekiem. Nie dosięgając poziomu dialektyki, nie byli na przykład w stanie pojąć, że przejście od zawłaszczania przez posiadacza ziemskiego fizycznego produktu oraz pracy poddanego do produkcji wartości dodatkowej czasów kapitalistycznych stanowiło praktyczne „wyzwolenie” od cięższych form poddaństwa i ucisku — nawet jeśli przetrwała potrzeba podziału na klasy oraz władzy państwowej — z korzyścią dla burżuazji, ale również, na tamtym etapie, z korzyścią całej reszty społeczeństwa.

Jednym z głównych powodów zwiększonej wydajności wysiłków wszystkich ludzi oraz wyższego średniego wynagrodzenia za ten sam wysiłek było wytworzenie się rynku krajowego i podział pracy produkcyjnej pomiędzy gałęzie przemysłu wymieniające swoje produkty pośrednie i końcowe na polu nieskrępowanej cyrkulacji, co wiązało się z nieustannie nabierającą energii tendencją do rozszerzania go poza granice każdego państwa.

Weźmy pod uwagę będący w pełnej zgodności z integralnym opisem marksistowskim wzrost bogactwa burżuazji i siły każdego z jej państw, a także towarzyszący temu wzrost produkcji wartości dodatkowej (który nie musi się bezpośrednio przekładać na całkowity wzrost tego, co burżuazja potrąca sobie na niekorzyść klasy niższej, dopóki nie wchodzi w sprzeczność z między innymi skróceniem dnia roboczego i powszechnym poszerzeniem pola satysfakcji potrzeb). Jeżeli celem jest zburzenie władzy kapitalistycznej, nie ma żadnego sensu pomysł powrotu do rozbicia państwa narodowego na wysepki władzy, takie jak charakteryzowały przedburżuazyjne średniowiecze. Idzie on wręcz w odwrotnym kierunku: zamknięcia gospodarki okręgów produkcyjno-konsumpcyjnych w tych wąskich granicach, i to wyłącznie po to, by w każdym takim drobnym okręgu wyeliminować potrącenia czynione na korzyść nielicznych zbędnych niepracujących.

W tym systemie egalitarnych komun pewne jest, że koszt jednego dnia wyżywienia liczony w godzinach pracy wszystkich dorosłych członków komuny (odsuwamy tu na bok taką drobną kwestię: kto zmusi do pracy tych, którzy pracować chcieć nie będą?) byłby z pewnością wyższy niż na poziomie narodowym, powiedzmy współczesnej Francji, w której między gminami zachodzi nieustanny przepływ gospodarczy, a dany produkt dostarcza się z obszaru, gdzie jego produkcja przynosi najmniej trudności — nawet jeśli „sto rodów” czerpie sobie z niego gratis.

Komuny nie miałyby innego wyboru, jak wchodzić ze sobą w stosunki wolnego handlu, i nawet jeśli by uznać, że takie stosunki pomiędzy lokalnymi jednostkami gospodarczymi regulowałoby pokojowo „powszechne sumienie” we własnej osobie, to nadal dochodziłoby do wahań wartości względnej towarów, a co za tym idzie do pobierania wartości oraz pracy dodatkowej przez jedną komunę od drugiej.

Ten wyimaginowany system drobnych komun gospodarczych sprowadza się do filozoficznej karykatury self-government, odwiecznego samorządu drobnomieszczańskiego. Łatwo zauważyć, że jest to system w takim samym stopniu handlowy, jak stalinowska Rosja, a także ta coraz bardziej antyproletariacka Rosja postalinowska, i że jest to system ekwiwalentów pieniężnych (bez państwowej mennicy?!), burżuazyjny do cna, jeszcze bardziej ciążący na przeciętnym producencie niż system narodowego i imperialnego wielkiego przemysłu.

Forma związkowa

Przeprowadziliśmy historyczno-polityczną część krytyki syndykalistycznej koncepcji walki proletariackiej, pokazując niedostatek doktrynalny i oblany test historyczny formuły „związek zawodowy przeciwko państwu burżuazyjnemu”, wyrażającej zamiar poradzenia sobie bez organu walki stanowionego przez partię polityczną oraz bez organu zarządzania społecznego reprezentowanego przez rewolucyjne państwo Marksa — równie niezbędne, co historycznie przejściowe.

W ideologii Sorela i jego zwolenników sam związek wystarczał zarówno do kierowania walką, jak i do organizacji i zarządzania proletariacką gospodarką, już niekapitalistyczną. W niniejszej części prezentacji pokażemy, że ich stanowisko powstało w wyniku przekształcenia wyrazistej wizji formy produkcji przeciwnej do burżuazyjnego kapitalizmu, która po nim nastąpi, w oderwany od historii niewyraźny cień, który nigdy nie będzie zrealizowany, bo zrealizować się go nie da i który żyje jedynie w urojeniach drobnomieszczańskiej myśli — myśli karmionej nienawiścią do ich panów z wielkiej burżuazji, ale kompletnie niezdolnej, by uchwycić, jak głęboko przeciwne jest społeczeństwo dzisiejsze temu, któremu początek da zwycięstwo proletariatu.

Wiele zamieszania wywoływał w każdym okresie w kwestii programu przyszłej formy społecznej oportunizm wspierany przez partie odwołujące się do marksizmu. Zhańbiły się one do tego stopnia, iż utrzymywały, jakoby całkiem zbędne było formułowanie takiego ostatecznego programu historycznego, określanego maksymalnym nie tyle po to, by przeciwstawić go programowi natychmiastowemu i „minimalnemu”, ile by go wykpić jako niepotrzebny. Była długa i długa jeszcze będzie walka o udowodnienie, że konkretne cechy takiego programu znamy już od czasu pojawienia się marksistowskiego nurtu rewolucyjnego. Dużo bardziej mglista jest wizja tej formy społecznej, która miałaby powstać ze zwycięstwa gospodarczych związków zawodowych nad kapitalistycznym szefostwem oraz zniszczenia i upadku państwa politycznego burżuazji.

W historii prądów socjalistycznych wiele było niezrozumienia na temat form prostej kooperacji, które były mylone, również w ważnych tekstach, z socjalistyczną formą gospodarczą, podczas gdy w istocie są one dziećmi przedmarksistowskiego utopizmu. Ale do społecznej perspektywy sieci spółdzielni produkcyjnych dojdziemy później, gdy zajmiemy się nurtem zakładowym, nurtem rad fabrycznych. Pozostając na razie przy soreliańskiej, syndykalistycznej wizji społeczeństwa działającego po klęsce kapitalistów, należy przede wszystkim zadać sobie pytanie, czy jego podstawową komórką będzie lokalny związek jednozawodowy, drobny obwód terytorialny, czy może związek jednozawodowy centralny — narodowy albo, potencjalnie, międzynarodowy.

Wigor form międzyzwiązkowych

Nie wolno zapominać, że wśród organizacji obrony ekonomicznej powstałych pod koniec wieku XIX i na początku wieku XX (najmocniej zaznaczonych w krajach łacińskich) jeden organ wyróżnił się pod względem dynamiczności działania, a była nim Camera del Lavoro (Izba Pracy), we Francji znana pod mniej adekwatną nazwą „Bourse du Travail”. O ile pierwsza z tych nazw cuchnie burżuazyjnym parlamentaryzmem, to druga jest o tyle gorsza, że nasuwa na myśl rynek pracy, sprzedaż pracowników najwyżej licytującym właścicielom15 i zdaje się dalsza treści walki o wykorzenienie samej zasady właścicielstwa.

W każdym razie, podczas gdy poszczególne związki i nawet ich narodowe federacje, organy mało jednolite i scentralizowane, były silnie dotknięte ciasnotą grupy zawodowej pochłoniętej walką o krótkoterminowe i ograniczone postulaty, to miejskie i regionalne Izby Pracy, rozwijające solidarność między pracownikami różnych zawodów i zakładów, doprowadzone zostały do postawienia sobie problemów klasowych wyższego rzędu i wyraźnie politycznych. Dyskutowano w nich o rzeczywistych problemach politycznych, i to nie w banalnym sensie wyborczym, ale w sensie działań rewolucyjnych, nawet jeśli ich lokalny charakter uniemożliwiał wyzbycie się z nich wszystkich tych wad, które zbadaliśmy w krytyce form „komunalistycznych” i lokalistycznych.

Moglibyśmy przytoczyć epizody z włoskiego „czerwonego dwulecia” po I wojnie światowej, kiedy to precyzyjny i żywotny organ Izb Pracy, znany jako Rada Ogólna Lig (Consiglio Generale delle Leghe), zdecydował się na szeroko zakrojone ruchy uliczne, szczędząc sobie nawet formalności zwoływania zebrań przedstawicieli związkowych i korzystając bezpośrednio z energicznych apeli wygłaszanych otwarcie w imieniu partyjnych grup socjalistycznych, a potem komunistycznych. We Francji początku wieku na porządku dziennym było drżenie Sûreté16 na widok fal ruchu wypływających z Bourses du Travail. Stanowiły one, same o tym nie wiedząc, polityczne organy walki o władzę. Jednak reformistyczni, a czasem nawet anarchistyczni związkowi bonzowie wykorzystywali ich lokalną izolację, by zapobiegać ruchom o zasięgu krajowym (czy wręcz, w przypadku próby strajku w roku 1919 w obronie Rosji atakowanej przez burżuazyjne armie ententy, o zasięgu międzynarodowym).

We wrześniu roku 1920 podczas włoskiej okupacji fabryk przerażeni burżuazyjni sprzedawcy odsłonili żaluzje, pozwalając utworzyć magazyny dóbr konsumpcyjnych przy Izbach Pracy, które rozdawały je bezrobotnym. Działanie to wykraczało naprawdę poza kwestie związkowe związane z wynagrodzeniem za pracę, choć pomimo swej wielkiej wartości nie sprawiło, że naczelny obrońca istniejącego porządku, Giovanni Giolitti, utracił zimną krew: nie sądził on nas jako złodziei, co byłoby całkiem zgodne z rygorem prawnym.

W kolejnej, faszystowskiej fazie działania nie drużyn Mussoliniego, które odniosły wtedy serię krwawych porażek, ale państwowych sił zbrojnych, aż po artylerię (Empoli, Prato, Sarzana, Parma, Ankona, Foggia oraz Bari, w którym strzelała nawet marynarka wojenna), zdołały tylko dzięki zwielokrotnionym atakom przełamać zbrojną obronę robotników, którzy przekształcili siedziby Izb Pracy w fortece.

W strajku z sierpnia roku 1922 brakowało krajowej koordynacji tej obrony, którą młoda partia komunistyczna usiłowała dostarczyć w pojedynkę, przez zdradę ze strony centrali związkowych oraz partii socjalistycznej opanowanej przez maksymalistów-reformistów, którym po raz enty udało się zahamować ruch robotniczy właśnie w największych miastach, w których ruch faszystowski nie znaczył nic, bo przejął jedynie Bolonię i Florencję, ale nie Mediolan, Rzym, Genuę, Turyn, Neapol, Wenecję czy Palermo, które niestety były legalnie i pokojowo związane z paraliżującym centrum. To, a nie październik tego samego roku z jego farsą marszu na Rzym, była data zwycięstwa włoskiego kapitalizmu nad rewolucją proletariacką, zabitą haniebną skazą oportunizmu. I na tym kończymy temat włoski.

W sieci związkowej mamy zatem przede wszystkim bezsilny lokalny związek zawodowy i krajową federację związkową z centralą praktycznie wszędzie kontrolowaną przez partie oportunistyczne. Jedyne ośrodki działania klasowego znajdowały się przez pewien czas w międzyzwiązkowych centrach miejskich i regionalnych.

W obecnej fazie stalinowskiej fali oportunizmu również ta ostatnia deska ratunku została zniszczona. Izba Pracy, jako miejsce żywego zbiegu najbardziej walecznych robotników, już nie istnieje (tradycyjnie wieczorami bywały tam tysiące robotników, a następnego ranka ich decyzje były już znane na całym obejmowanym obszarze). W jej miejsce różowo-czerwone klechy powznosiły korytarze z biurokratycznymi rzędami drzwi, gdzie każdy odizolowany i zastraszony pracownik idzie pytać, jakie są jego należności albo jakie „dyspozycje” przyszły z góry na temat jakichś dzisiejszych śmiesznych posunięć, by potem mamrotać na otrzymane rozkazy i opłakiwać wykastrowane strajki.

Funkcja ekonomiczna

Postawmy hipotezę zwycięskiego powstania przeciwko siłom broniącym obecnego porządku oraz wznowienia działalności gospodarczej i produkcyjnej po wyeliminowaniu kierownictwa burżuazyjnego. Taka perspektywa byłaby mniej odległa w przypadku miasta o silnej organizacji związkowej z jednym ośrodkiem centralnym, jednak prowadzi nas ona z powrotem do zarzutów przeciw formie „komuny” dotyczących możliwości zwycięstwa w konkretnym mieście lub regionie, ale nie na sąsiadujących obszarach tego samego państwa.

Aby więc zrozumieć soreliańskie i im podobne hasła o związkowym zarządzaniu gospodarką „przyszłości” (bez powtarzania tego, co powiedzieliśmy już na temat złudzeń o zarządzaniu przez lokalne komuny), wystarczy wyobrazić sobie aparat kierownictwa gospodarczego, który w danym kraju (nie zapominając przy tym o zwyczajowych zastrzeżeniach co do braku perspektywy zwycięstwa nad kapitalizmem w tylko jednym kraju) byłby rozdzielony pomiędzy krajowe kierownictwa poszczególnych związków jednozawodowych. Zobrazujmy tę koncepcję konkretnym przykładem: organizacja produkcji chleba i innych wyrobów zbożowych przypadałaby „Federacji Piekarzy” i analogicznie dla wszystkich pozostałych gałęzi produkcji i przemysłu.

Można sobie wyobrazić zatem wyobrazić, że wszystkie produkty danego typu są w dyspozycji wielkich organizacji, swego rodzaju narodowych trustów, z których wyeliminowani są kapitalistyczni właściciele i które muszą decydować o spożytkowaniu tego wszystkiego — w naszym przypadku całości chleba, makaronów itp. — w taki sposób, by otrzymać od innych, równoległych organizacji wszystko, czego wymagają, zarówno jeżeli chodzi o konsumpcję ich członków, jak i zapotrzebowanie na surowce, narzędzia pracy itd. Taka gospodarka jest gospodarką handlową i możemy ją rozpatrywać w dwóch formach. W formie „wyższej” (mówiąc w skrócie) wymiana występuje tylko na szczytach wszystkich tych gałęzi produkcji, które wewnątrz swojej hierarchii rozdzielają dobra konsumpcyjne i wytwórcze odgórnie. System wymiany „na górze” pozostaje systemem handlowym, czyli wymaga prawa ekwiwalencji wartości zasobów towarowych pomiędzy poszczególnymi związkami zawodowymi. A związków tych, jak łatwo przewidzieć, będzie bardzo dużo, i, co również od razu widać, każdy z nich będzie musiał negocjować z prawie wszystkimi pozostałymi. Nie pytamy nawet, kto ustanowi taki system ekwiwalencji ani co zagwarantuje warunki charakteryzujące wszystkie te przeważnie fantastyczne konstrukcje: autonomię oraz „równość” tych związków „producentów”. Ale niech będzie, że jesteśmy aż tak „liberalni”, że wierzymy, iż te rozmaite stosunki ekwiwalencji mogą wyłonić się „pokojowo” ze „spontanicznie” formującego się stanu równowagi. Tak złożony system miar nie będzie w stanie funkcjonować bez znanego od tysięcy lat środka powszechnego ekwiwalentu, jednym słowem, pieniądza, logicznej miary wszelkiej wymiany.

Nie mniej łatwo jest wywnioskować, że doszłoby do zejścia do formy „niższej”: w podobnym społeczeństwie pieniędzmi nie posługiwano by się jedynie na szczycie i pomiędzy trustami produkcyjnymi (słowo „syndykat” w pełni tu pasuje) — zdolność taka musiałaby zostać przyznana każdemu członkowi trustu, czyli każdemu pracownikowi, który miałby tym samym możliwość „kupowania” tego, co chce, otrzymawszy od swojego związku pionowego przypadającą mu kwotę pieniężną, jednym słowem, płacę, tak jak dzisiaj, z tą tylko różnicą, że miałaby ona być „nieokrojona” (jak u Dühringa, Lassalle’a i innych) o marżę zysku właściciela.

Burżuazyjne i liberalne złudzenie, jakoby jeden związek zawodowy mógł być niezależny od drugiego przy negocjacji warunków odstąpienia swoich zasobów (zmonopolizowanych) produktów, zawsze idzie w parze z innym, zgodnie z którym każdy producent, wynagradzany według całkowitego produktu swojej pracy — nonsens wyśmiany przez Marksa — miałby wolną rękę w decydowaniu o tym, co konsumuje. I tutaj właśnie jest pies pogrzebany. To tutaj te „gospodarki producenckie” okazują się dalekie gospodarce społecznej, którą Marks nazywa socjalizmem i komunizmem — dalsze niż gospodarka kapitalistyczna.

W gospodarce socjalistycznej podmiotem decydującym nie tylko o produkcji (co, jak i ile), ale także o konsumpcji, już nie jest jednostka, ale społeczeństwo, gatunek. W tym leży sedno. Autonomia producenta jest jedną z wielu tych pustych, demokratycznych fraz, które niczego nie rozwiązują. Pracownik najemny, niewolnik kapitału, nie jest niezależny jako producent, ale jest dziś niezależny jako konsument, ponieważ w pewnych granicach ilościowych — których nie wyznacza sam głód, jak mówi spiżowe prawo szarlatana Lassalle’a, ale które do pewnego stopnia się rozluźniają wraz z rozwojem społeczeństwa burżuazyjnego — robi z pieniędzmi ze swojej wypłaty to, co chce.

W społeczeństwie burżuazyjnym proletariusz produkuje to, czego chce kapitalista (a mówiąc bardziej ogólnie i naukowo produkuje to, czego chcą prawa kapitalistycznego sposobu produkcji, czego chce kapitał, nieludzki potwór) i konsumuje, w określonych granicach, może nie tyle, ile by chciał, ale na pewno to, co chce. Członek społeczeństwa socjalistycznego nie będzie miał „autonomii” w doborze swych działań produkcyjnych ani również w doborze swych działań konsumpcyjnych. Działania w obu tych sferach dyktowane będą przez społeczeństwo dla społeczeństwa. „Ale przez kogo?” — brzmi kretyńskie pytanie. Odpowiadamy bez wahania. W pierwszej fazie przez „dyktaturę” rewolucyjnego proletariatu, której jedynym organem będącym w stanie postrzegać z wyprzedzeniem grę sił kolejnego okresu jest partia rewolucyjna. W drugiej historycznej fazie przez spontaniczność powstałą w wyniku upowszechnienia się gospodarki znoszącej autonomię klas i osób w każdym zakresie.

Spór jest od zawsze ten sam

Z naszej dyskusji na każdym kroku zdają się wynikać formuły, które zaskakują, toteż zobowiązani jesteśmy nieustannie robić przerwy, w których cierpliwie udowadniamy, że są one odwiecznymi formułami naszej dobrze określonej szkoły. Z drugiej strony, równie bardzo interesuje nas wytłumaczenie, dlaczego, w równym stopniu jak klasyczni staliniści oraz będący dziś w łaskach chwiejni półstaliniści, ciążą nam na żołądku również ci antystaliniści, którzy dziś podnoszą się jak rój szarańczy i, nucąc w chórze z tymi pierwszymi starą śpiewkę korekt i wzbogaceń zmurszałego marksizmu, kruszą kopie przeciw gwałcicielom „autonomii”, przypisując tym gwałtom winę za nieustanne porażki rewolucji17.

Cóż tym razem wynaleźli ci niecierpliwi odkrywcy najświeższych formuł? Nic innego (sądząc po gazecie dobrze znanego i coraz bardziej eklektycznego Quadrifoglio), jak pisma Francesco Saverio Merlino, „wolnościowego socjalisty”, sięgające dekady 1880–1890. Okazuje się on prekursorem ultrazjełczałej receptury, na której bazie gotuje dziś — używając tak wielu różnych sosów, że umknęłyby encyklopedii Chirona — wylęg pisemek śpiewających pod oknem Palmiro18 zwrotki mające go poirytować, nie rozumiejąc, że jeżeli chodzi o ten przepis, to biedny Palmiro jest szefem kuchni, a ci odszczepieńcy co najwyżej pomywaczami. A przepis jest następujący: zbawienie leży w zespoleniu wartości socjalizmu i wolności!

Ideologia zbawiciela (zbawiającego od Marksa i od rewolucyjnej nauki), starego i wielce zagubionego Merlino, miałaby być zwycięska nie tylko w powstaniach rosyjskich z roku 1905 i 1917 (!), ale przede wszystkim w polskim i węgierskim z roku 1956, a do tego dokłada się jeszcze „doświadczenie” jugosłowiańskie.

Formuły Merlino pochodzą między innymi z jego artykułu o Programie Erfurckim z roku 1891. Nieźle jak na aktualizatorów. Mylą one w znany sposób — i pomyłka ta została sprostowana przez naszą szkołę po I wojnie światowej — durne „wolne państwo ludowe” niemieckiej socjaldemokracji z potężnym, kluczowym stanowiskiem Marksa o proletariackiej dyktaturze, nie uwzględniając faktu, że to właśnie z tego powodu Marks i Engels byli od roku 1875 o włos od wyparcia się Niemców, o czym jeszcze wspomnimy. Tymczasem Merlino mówi tak:

Siła kierowania, zarządzania, administracji należeć musi, w społeczeństwie socjalistycznym, nie do mitycznego państwa ludowego i robotniczego, ale do samych skonfederowanych stowarzyszeń pracowników. […]

Chcemy oddać wszystko z powrotem w ręce władzy centralnej, czy nadajemy stowarzyszeniom robotniczym prawo do organizowania się na swój sposób, przejmując w posiadanie narzędzia pracy? […]

Nie centralny rząd czy administracja, które tworzyłyby najogromniejsze autokracje, lecz stowarzyszenia robotników, należycie i swobodnie skonfederowane.

Formuły te świetnie nam pasują, bo, korzystając z tej użytecznej sposobności, możemy stwierdzić, że wyrażają one dobrze myśl Togliattiego, Chruszczowa, Tito itp., a zarazem doskonałe przeciwieństwo tego, za czym opowiadamy się my. Quadrifogliari, barbariści i inne podobne stowarzyszenia konfederacyjne siedzą po tej pierwszej stronie.

U nich ostatnim okrzykiem z głębi serca jest zawsze: „biurokratyczny centralizm czy autonomia klasowa?”. Jeżeli takie miałoby być przeciwieństwo, w miejsce tego Marksa i Lenina: „dyktatorskie centrum kapitału czy proletariatu?”, to bylibyśmy — kto ma mdleć, niech mdleje — za biurokratycznym centralizmem, który w pewnych punktach zwrotnych może być złem koniecznym, nad którym łatwo zapanować by było partii wolnej od handlu zasadami (Marks), od organizacyjnego niedbalstwa, od akrobacji taktycznych czy od plagi autonomizmu i federalizmu. Co do „autonomii klasowej”, to jest to kompletny debilizm. Społeczeństwo socjalistyczne to takie, w którym klasy zostały zniesione. O ile pod dominacją klasową autonomia jest formą roszczenia klasy dominowanej, to w społeczeństwie bez klasy kapitalistycznej autonomia nie może być niczym innym, jak walką części robotników z inną częścią, walką federacji z federacją, związku ze związkiem, „producentów” z „producentami”. W socjalizmie producenci nie stanowią już oddzielnej części społeczeństwa.

Każde stowarzyszenie posiadające „na swój sposób” narzędzia pracy swojego sektora nie daje nam socjalizmu, lecz zastępuje walkę klasową — z której wyjściem nie jest autonomia, ale dyktatura — absurdalnym bellum omnium contra omnes, wojną wszystkich przeciw wszystkim, rozwiązaniem, które historycznie na szczęście równie co absurdalne jest także bezpłodne.

Autonomia klasowa byłaby stanowiskiem powstania niewolników apelującego: chcemy pozostać niewolnikami, ale chcemy sami decydować, jakie jedzenie podawać przy stole pana oraz które z naszych córek posyłać mu do łóżka! Tysiąc razy bardziej rewolucyjne było już stanowisko chrześcijańskie, które nie zwiastowało co prawda społeczeństwa bezklasowego, ale które jasno stwierdzało: nie ma żadnej różnicy między niewolnikiem a człowiekiem wolnym.

Koncepcja ta znajduje się słowo w słowo w Marksie, co teraz pokażemy.

Słowa, których już nie da się zapomnieć

Cały przekręt szkół typu syndykalistycznego czy workerystycznego — które my określamy wszystkie razem „immediatystycznymi”, gdyż zlewają ze sobą momenty (dialektycznie odmienne) bezpośredniej organizacji, trajektorii historycznej oraz teorii rewolucyjnej — leży we wspomnianej podmianie autonomii za walkę klasową. Chcą one sprowadzić cały cykl proletariacki do wpisu w rejestrze pracowników fabryki, zawodu czy innej drobnej wysepki i wszystko opierają na tym chłodnym, pozbawionym życia modelu. Marksistowski determinizm niszczy burżuazyjną fikcję jednostki, osoby, obywatela, ujawniając, że filozoficzne atrybuty tego mitu są niczym innym, jak uniwersalizacją, uwiecznieniem stosunków korzystnych dla członka współczesnej klasy panującej, burżua, kapitalisty, właściciela ziemi i pieniędzy, kupca. Obalając tego plugawego bożka, na jego miejscu stawia społeczeństwo gospodarcze „i tymczasowo społeczeństwo narodowe”.

Wszyscy immediatyści, to znaczy ludzie, którzy wspięli się zaledwie na tysięczną część wysokości szczytów komunistycznych, dokonują następującej zamiany: w miejsce społeczeństwa stawiają zwykłe zgrupowanie pracowników. Wybierają to zgrupowanie zgodnie z granicami wytyczonymi przez mury jednego z więzień składających się na burżuazyjne społeczeństwo ludzi wolnych: fabryki, zawodu, poletka administracyjnego. Cały ich nędzny wysiłek polega na mówieniu niewolnym, nieobywatelom, niejednostkom (i w tym tkwi wielkość, którą nieświadomie nadaje im rewolucja kapitalistyczna): macie zazdrościć swym ciemiężcom i ich naśladować, stać się autonomiczni, wolni, stać się obywatelami, osobami. Jednym słowem, robią z nich burżua.

Dla nas nie chodzi o bezpośrednie grupy oparte na dzisiejszej strukturze społeczeństwa i przypisujące sobie funkcje wypełniane obecnie przez kapitalizm, ale o społeczeństwo niekapitalistyczne: oto przepaść dzieląca nas od tych mysiożabich wojowników. W obliczu konsekwencji tego dziwoląga zaczynają trajkotać, że powstała nowa autokracja, biurokratyczne centrum, wyżyny ucisku, i że aby od tego uciec, trzeba rozbić tę potężną jedność: społeczeństwo, nie osobę, na miliony „autonomicznych” fragmentów, mających swobodę małpowania haniebnych wzorców burżuazyjnych, które swoją drogą są już przeżytkiem.

Mówcie sobie to, ale przynajmniej róbcie to jak Merlino. Wrzućcie Karola Marksa pomiędzy tych autokratów, ciemiężców, gorszycieli proletariatu. I Lenina, ma się rozumieć, mimo że Merlino go nie poznał.

Antonio Labriola zgodził się z Merlino, występując przeciwko pomysłowi Lassalle’a (księcia immediatystów) „utorowania drogi rozwiązaniu kwestii społecznej poprzez stworzenie zrzeszeń wytwórczych przy pomocy państwa i pod demokratyczną kontrolą ludu pracującego”. Ten cuchnący fragment dostał się nawet do Programu Gotajskiego (1875), ale nie pojawił się w Programie Erfurckim z roku 1891 za sprawą stanowczych interwencji Engelsa.

Ale kto, jeśli nie Marks, a wraz z nim Engels, w tekstach ukrywanych przez 15 lat, wyraził, rozbijając tę haniebną frazę w drobny mak, w Krytyce Programu Gotajskiego, najbardziej klasyczną, dialektyczną konstrukcję przyszłego społeczeństwa, słowami, które obok immediatyzmu (dziś wszechobecnego), mówiącego o państwowej piersi karmiącej klasę robotniczą, miażdżą też każdy partykularyzm i federalizm, każdą zdeformowaną koncepcję „autonomicznych sfer organizacji gospodarczej”? Teksty, nad którymi mistrzowską pracę wykonał Lenin, tylko to potwierdzają.

Dziś, tonąc pośród prymitywnych „kwestii strukturalnych”, „problemów do rozwiązania” i „dróg do utorowania”, wdychamy haust powietrza z tych pożółkłych kartek z szuflady Bebela:

W miejsce istniejącej walki klasowej zjawia się frazes dziennikarski o „kwestii społecznej”, której „rozwiązaniu” „toruje się drogę”. „Socjalistyczna organizacja całokształtu pracy” [Marks rozgromił wcześniej inne kretyńskie, a nadal będące w obiegu stwierdzenie o „wyzwoleniu pracy”, podczas gdy on mówi zawsze o „wyzwoleniu klasy robotniczej”] „wyłania się” nie z rewolucyjnego procesu przeobrażenia społeczeństwa, lecz z „pomocy państwowej” […].19

Wyśmiewa on potem formułę demokratycznej kontroli ludu pracującego: „I to takiego ludu pracującego, który przez wystawienie państwu podobnych żądań całkiem świadomie przyznaje się do tego, że ani nie stoi u władzy, ani do władzy nie dojrzał!”.

Ale zdaniem z tego tekstu, które pokazuje, jaka jest dla nas prawdziwych marksistów forma społeczeństwa przyszłości, jest to:

Dążenie robotników do stworzenia warunków dla zrzeszonej produkcji w skali społecznej, przede wszystkim u siebie, a więc w skali narodowej, oznacza jedynie, że zmierzają oni do obalenia obecnych warunków produkcji, i nie ma to nic wspólnego z zakładaniem zrzeszeń spółdzielczych przy pomocy państwa!

W skali społecznej

Ten fragment, podobnie jak wiele innych, wystarczy, by stwierdzić, że ten, kto schodzi ze „skali społecznej”, która dla momentu historycznego przed zdobyciem władzy jest określona jako „skala narodowa”, do skali federacyjno-związkowej (gminnej, zakładowej albo i jeszcze gorzej) popada w immediatyzm, zdradza marksizm, nie ma żadnego pojęcia społeczeństwa komunistycznego — co oznacza: jest poza walką rewolucyjną.

Jeśli chodzi o drugą kolosalną antytezę, pomiędzy „rewolucyjnym procesem przeobrażania społeczeństwa” a „socjalistyczną organizacją pracy”, to można ją słowo w słowo skierować do „budowniczych socjalizmu” w Moskwie, aby im uzmysłowić, że przejścia do socjalizmu nie zleca się firmie budowlanej — wyrażenie, którego Marks, słowa ważący, co tu widać (tak jak u Lenina widać, że je waży na nowo), nie śmiałby używać; wyrażenie prostacko burżuazyjne, wulgarnie woluntarystyczne.

Nie będziemy tu przypominać znanej bezlitosnej krytyki „wolnego państwa ludowego”, która w swej niezrównanej potędze została powtórzona przez Lenina przed milionami ludzi, już nie z wnętrza zamkniętego mebla, tylko z płonącego nieboskłonu rewolucji, jednej z największych. I ileż bardziej godny pożałowania jest ten, kto i tym razem o niej zapomniał! Im bardziej państwo jest wolne, tym bardziej miażdży proletariat w obronie kapitału: nie chcemy go wyzwalać, ale skuć w kajdany, a potem poderżnąć mu gardło. I tym sposobem antypaństwowość Bakuninów i Merlinów zajmuje swe miejsce wśród pozostałych komedii karnawałowych. A miejsce tego państwa — oto wyższość dialektyki! — zajmie nowe państwo (Engels), które nie jest nam potrzebne celem wolności, ale celem represji, ale które powstać będzie musiało, by potem móc umrzeć na zawsze, wraz ze zniesieniem klas.

Wolne państwo ludowe może iść wziąć się pod rękę z autonomią klasową! Są to dwie formy immediatystycznej bezsilności, immanencji myśli burżuazyjnej.

Wracając do podstawowej koncepcji „społeczeństwa” jednolitego, zastępującego przeciwieństwo między kapitalistami i proletariuszami — a także między producentami i konsumentami — warto prześledzić ją w różnych programach, nawet jeśli tak ostro krytykowanych, partii niemieckiej. Program lassalczyków (Lipsk, 1863) zawiera formułę, w którą Marks będzie musiał uderzyć: eliminacja antagonizmów klasowych, podczas gdy — powie Marks — to klasy będą musiały zostać wyeliminowane, a środkiem ku temu będzie ich antagonizm.

Program „marksistów” (Eisenach, 1869), który Marks uznał za sporządzony bez uwzględnienia zdobyczy teoretycznych, domaga się zakończenia panowania klasowego i pracy najemnej, ale nadal mówi o „nieokrojonym dochodzie z pracy” należnym każdemu pracownikowi oraz o organizacji pracy na zasadzie spółdzielczej (ale bez pomocy państwa).

Program Gotajski z roku 1875, piętnowana fuzja eisenachian z lassalczykami, pozostał w postaci, w jakiej Marks go potępił, ale mimo wszystko mówi, że środki pracy będą „wspólną własnością społeczeństwa”. Marks zostawiłby to zdanie, ale wolałby, gdyby mówiło nie o „podniesieniu do”, a o „przeistoczeniu we” wspólną własność. Czytamy w tym korektę antyaktywistyczną.

Program Erfurcki, do którego sugestie Engelsa zostały w dużej mierze zaakceptowane po publikacji krytyki programu z Gothy, wyraża się w tym punkcie jasno: „zamiana kapitalistycznej własności prywatnej środków produkcji na własność społeczną, oraz zamiana produkcji towarowej na produkcję socjalistyczną, prowadzoną dla i przez społeczeństwo”20.

Wniosek jest taki, że, co do doktryny, wyimaginowane „społeczeństwo zarządzane przez robotnicze wytwórcze związki zawodowe”, jako że nie jest historycznie prognozowane przez proletariacką naukę — i nigdy nie zaistnieje, chyba że w przypadku jej totalnego bankructwa wraz z Marksem, Engelsem, Leninem i wszystkimi nami wiosłującymi na tej łodzi — nie ma nic wspólnego z formą socjalistyczną i komunistyczną, nawet jako faza przejściowa.

Produkcja i dystrybucja w takim ideologicznym schemacie nie osiąga skali społecznej, ani nawet „narodowej”, gdyż narzędzia pracy oraz jej wytwory oddane są do dyspozycji „swobodnie skonfederowanych” czy „federacyjnie swobodnych” związków zawodowych, mogących robić, co im się podoba. Sektory takie, jeśli zdołałyby pozamykać się w „autonomicznych” okręgach, walczyłby między sobą najpierw przez konkurencję, a potem fizycznie, zwłaszcza pod „nieobecność” wszelkiego rodzaju państwa.

Nie tylko produkcja nie jest w tej fikcji prowadzona przez społeczeństwo i dla społeczeństwa, tylko przez związki zawodowe i dla związków, ale także pozostaje ona produkcją towarów, a więc produkcją niesocjalistyczną, gdyż każde dobro spożywcze przechodzi jako towar z jednego związku zawodowego do drugiego; a jako że nie może to działać bez ekwiwalentu pieniężnego, trafia ostatecznie w takiej formie do każdego pojedynczego producenta. Przy życiu pozostaje system płac, jak to ma miejsce za każdym razem, gdy wysuwana jest utopia nieokrojonego dochodu z pracy. Pozostaje również możliwość akumulacji kapitału: w rękach autonomicznego związku, a później w rękach jednostek. To, że w tej krytyce tyle opiera się na dowodzie przez sprzeczność, wynika wyłącznie z drobnomieszczańskiej treści omawianych utopii.

Zamkniemy tę doktrynalną część innym fragmentem Krytyki Programu Gotajskiego, zdolnym uderzyć razem w immediatystów z jednej strony oraz w kapitalistów państwowych z drugiej, przypominając obu grupom, że nasze niezbędne proletariackie państwo dyktatorskie nie ma za cel wyzwolić, lecz zdławić kapitał, z jego zarówno burżuazyjnymi, jak i drobnomieszczańskimi obrońcami, a nawet robotniczymi niewolnikami tradycji burżuazyjnej lub podburżuazyjnej. Jest to zdanie, które Marks napisał celem wykpienia „minimalistycznego” postulatu progresywnego podatku dochodowego, obecnie obowiązującego w Rosji. Jedno z tych zdań, które zapierają dech w piersiach: i to wam, drodzy panowie!

Podatek dochodowy oparty jest na założeniu, że różne klasy społeczne mają różne źródła dochodu, a więc zakłada on istnienie społeczeństwa kapitalistycznego.

Doświadczenie rosyjskie i Lenin

W okresie obejmującym międzynarodowe Zjazdy komunistyczne lat 1920 i 1921 w rosyjskiej partii miała miejsce (dokładnie na X Zjeździe trwającym od 3 do 16 marca roku 1921) debata z „Opozycją Robotniczą”, którą obszernie omówiliśmy w studium rosyjskim21. Należy zauważyć, że opozycja prowadzona przez włoską Lewicę w roku 1920 i 1921 (do której wrócimy w naszej przyszłej, szczegółowej publikacji) nie podążała tą samą linią co tamta, którą Lenin określał ostro: „syndykalistyczne i anarchistyczne odchylenie w naszej partii”.

Jednym z tysiąca fałszerstw stalinowskiego Krótkiego kursu22 było powiązanie z tymi „workerystami” również Trockiego, pod pretekstem prowadzenia przez niego polemiki na temat zadań związku zawodowego. W okresie, o którym mowa, Trocki był całkowicie po stronie Lenina, jego propozycja była marksistowska i dotyczyła absolutnego podporządkowania związków jednozawodowych partii i politycznemu państwu proletariackiemu, które w roku 1921 nie było ani dla niego, ani dla nas „zdegenerowane”.

Propozycja opozycji robotniczej obejmowała dokładnie immediatystyczną koncepcję gospodarki socjalistycznej oraz naiwną i fałszywą tezę: socjalizm może zostać ustanowiony w każdych warunkach i w każdym momencie, jeśli tylko robotnikom pozwoli się działać samym, samym zarządzać sprawami gospodarczymi. Tak referuje ją Lenin: „Organizacja zarządu gospodarki narodowej należy do Ogólnorosyjskiego Zjazdu Wytwórców, zjednoczonych w wytwórczych związkach zawodowych, które wybierają centralny organ, zarządzający całą gospodarką narodową republiki”23.

Dajcie jeszcze trochę Nikicie Chruszczowowi i jego komisarzom, a zobaczycie, że podejmie ten stary pomysł, tylko w pogorszonej wersji, bo nie będzie mowy o wytwórczych związkach zawodowych krajowych, a jedynie regionalnych. Wszyscy ci ludzie, zamiast traktować podbój narodowej kontroli jako zwykłą trampolinę do podbojów międzynarodowych, zgodnie z fundamentami doktryny marksistowskiej, schodzą, gdy tylko mogą, do kręgów lokalnych i regionalnych, by prowadzić swój kretyński marsz ku autonomiom, który nie skończy się na niczym poza autonomicznymi inicjatywami i przedsięwzięciami o naturze kapitalistycznej.

Nie interesuje nas tutaj ponowne opisywanie całej ewolucji rosyjskiego zarządzania gospodarczego, którą zajęliśmy się już w znanych czytelnikom długich opracowaniach24. Zauważymy jedynie, że mowa tu o Zjeździe, na którym Lenin wygłosił klasyczny referat O podatku żywnościowym, pokazując, że w porządku dziennym było wtedy przejście nie do socjalizmu, ale do kapitalizmu państwowego, a nawet — dla tych, którzy potrafią takie kwestie rozpatrywać jak marksiści — od produkcji rozdrobnionej do prywatnego kapitalizmu25. Stanowisko o gigantycznej sile, które wszystko ustawiło na właściwym miejscu, podczas gdy późniejszy haniebny oportunizm wszystko znowu podle poprzestawiał.

Chcemy wyłącznie wykazać, że argumentacja Lenina przeciwko propozycji gospodarki zarządzanej przez producentów jest dokładnie taka sama, jak ta Marksa i Engelsa, która dziś pomaga nam w walce z najświeższymi zwyrodnieniami syndykalistycznymi i anarchistycznymi, pojawiającymi się nawet wśród grup, które nie wierzyły w Stalina, w Togliattiego czy Thoreza, a dziś zdawałyby się nie wierzyć w Chruszczowa (ale w dobrego Tito, który jest jego prekursorem, już jak najbardziej!).

Wytwórcze związki zawodowe kończą w szponach Lenina tak samo jak spółdzielnie Lassalle’a skończyły w szponach Marksa. Powtarzamy część fragmentów, które w tym kontekście już przytaczaliśmy26:

Idee […] z gruntu niesłuszne pod względem teoretycznym, jako całkowicie zrywające z marksizmem i komunizmem, jak również z wynikami praktycznego doświadczenia wszystkich rewolucji półproletariackich [podumajcie nad tym!] i obecnej rewolucji proletariackiej.

Po pierwsze, pojęcie „wytwórca” łączy proletariusza z półproletariuszem oraz z drobnym wytwórcą towarów, stanowiąc w ten sposób zasadnicze odstępstwo od podstawowego pojęcia walki klasowej i od podstawowego wymagania ścisłego rozróżniania klas. [Nad tym podumajcie sześć razy i pomyślcie o bluźnierstwach Stalina, XX Zjazdu, a także entuzjastów ostatnich powstań polskich i węgierskich].

Po drugie, stawka na bezpartyjne masy lub ich kokietowanie [quadrifogliari, barbariści, którzy nie macie nawet do kogo demagogizować, powstań!] […] stanowi nie mniej zasadnicze odstępstwo od marksizmu.

[Mówi ten sam Lenin, któremu, grając na korzyść najgorszych stalinistów, przypisujecie wynalezienie niezawodnego środka „pójścia do mas”!].

Marksizm uczy [w tym miejscu Lenin przytacza potwierdzenie ze strony światowych Zjazdów], że tylko polityczna partia klasy robotniczej, to jest partia komunistyczna, jest w stanie zjednoczyć, wychować, zorganizować taką awangardę proletariatu i całego ludu pracującego, która będzie w stanie — i tylko ona — przeciwstawić się nieuchronnym drobnomieszczańskim wahaniom tych mas, nieuniknionym tradycjom i recydywom ograniczoności zawodowej lub przesądów zawodowych wśród proletariatu […].27

W tym fragmencie, podkreślającym niższość wszelkich organizacji bezpośrednich względem partii politycznej oraz poważne ryzyko, jakie ponoszą one w nieuniknionych historycznych kontaktach z klasami półproletariackimi i drobnomieszczańskimi, Lenin po raz kolejny stwierdza, że bez politycznego kierownictwa partii „dyktatura proletariatu jest nie do urzeczywistnienia”.

W tym samym tekście Lenin zaprzecza, jakoby w programie partii rosyjskiej z roku 1919 nadano związkom zawodowym funkcje zarządzania gospodarczego. Niektóre sformułowania programu rzeczywiście mówiły o zarządzie całej gospodarki narodowej, ale „jako jednej całości gospodarczej” oraz z „nierozerwalną łącznością między centralnym zarządem państwowym, gospodarką narodową i szerokimi masami pracującymi” jako celem, pod warunkiem, że dojdzie do „»coraz większego wyzwolenia związków zawodowych od ekskluzywności cechowej« i obejmowania przez nie większości, »następnie zaś również całego bez wyjątku« ludu pracującego”28.

Związki zawodowe a kapitalizm państwowy

Kwestia związków zawodowych i centralnego państwowego zarządzania gospodarczego powróci na pierwszy plan w Rosji, a właściwie na całym świecie, gdyż stanowi wygodne i nowoczesne tymczasowe wyjście dla kapitalizmu we wszystkich krajach, w tym od dłuższego czasu w Ameryce.

Kryterium „leninowskim” w tej kwestii jest to, że związki zawodowe z opóźnieniem i z trudem podążają etapami osiągniętymi wcześniej przez rewolucyjną partię polityczną, a pozostawione same sobie popadają z powrotem w drobnomieszczańskie słabości i kolaborację z burżuazyjną gospodarką.

Na etapie społecznym, w jakim znajdowała się Rosja lat 1919 i 1921, będąc w najniższym punkcie krzywej uprzemysłowienia, a także czyniąc pierwsze, nieudane kroki w zarządzaniu dopiero co wyjętym z rąk prywatnych kapitalistów przemysłem, było oczywiste, że partia komunistyczna mogła stworzyć sobie silne oparcie w związkach robotników przemysłowych, pod warunkiem, że nie byłyby one autonomiczne, lecz pod silnym wpływem samej partii oraz, jak słusznie utrzymywał Trocki w roku 1926, gdy byłyby uważane za części i organy scentralizowanego państwa.

Sprawa jest jasna, o ile się bierze pod uwagę, że na tym etapie mamy do czynienia z upaństwawianiem przemysłu, ale nie z przemysłem i gospodarką socjalistyczną. Państwo zarządza przemysłem przejętym bez rekompensaty od osób prywatnych i trustów, w ramach systemu gospodarczego opartego na przedsiębiorstwach i handlu. Nawet jeśli postępujące tak państwo jest — pod względem bazy klasowej i polityki światowej — socjalistyczne, to system społeczeństwa przemysłowego nazywa się wciąż kapitalizmem państwowym29, a nie socjalizmem. Do określenia formy gospodarczej jako kapitalistyczna nie trzeba znać wydarzeń następnych dziesięcioleci: państwo traci socjalistyczną treść polityczną i treść klasy proletariackiej, ponieważ nie poświęca się w skali światowej wzniecaniu rewolucji w państwach burżuazyjnych; zawiera z nimi pakty wojenne; zawiera wewnątrz nich sojusze, również rządowe, z partiami burżuazyjnymi i demokratycznymi; przedkłada wewnątrz Rosji interesy klas drobnomieszczańskich i chłopskich ponad interesy rzeczywistych proletariuszy miast i wsi.

Możemy więc zadać sobie pytanie, jakie miejsce zajmuje związek zawodowy w fazie kapitalizmu państwowego. Gdy państwem rządzi partia, która nie prowadzi, a wręcz stoi na drodze polityki światowej rewolucji proletariackiej, to firmowy, handlowy, monetarny i płacowy system traktowania siły roboczej uzasadnia istnienie związków zawodowych jako organów obrony warunków pracy przed nikim innym jak państwem-właścicielem, państwem-pracodawcą. Nawet w takiej sytuacji korzystną formułą nie jest podział centralnego administracyjnego zarządzania pomiędzy związki zawodowe, lecz kierownictwo związkami zawodowymi przez proletariacką partię polityczną zdolną podnieść kwestię podboju władzy centralnej. Tam, gdzie ta partia nie istnieje, bądź, tak jak w Rosji, istnieje w postaci zwłok sprowadzonych do roli instrumentu państwa kapitalistycznego, popada się z powrotem w niewolę pracy najemnej, z której historycznie nigdy nie wyjdzie się wysiłkiem autonomicznych grup robotniczych dążących do przejęcia kontroli nad porozdzielanymi sferami produkcji, z mdłą formułą wznowienia rewolucji liberalnej; jest to tak prawdziwe, że w Rosji tego pustego manewru dokonuje samo państwo Chruszczowa. Jeżeli te sfery się oderwą i dojdzie do takiego porozdzielania, to wpadną w ręce sił kapitału prywatnego, a w każdym razie w długie, szponiaste ręce kapitału międzynarodowego.

Natomiast w takiej fazie kapitalizmu państwowego, która jest zdecydowanie postępowa, to znaczy, w której centralna władza polityczna działała historycznie na rzecz poszerzania międzynarodowej rewolucji, związki zawodowe, jeśli nie chcą stać się organami defetystycznymi, które trzeba będzie stłumić, muszą uczyć się od partii klasowej, od autentycznej partii przemysłowych pracowników najemnych całego świata, jak uzyskać od dzielnej i szczodrej klasy robotników fabrycznych, która dała już w historii dowód swej świetności, pracę, pracę dodatkową, wartość dodatkową na rzecz rewolucji, wojny domowej, na rzecz armii czerwonych wszystkich krajów, na rzecz uzbrojenia w klasowym konflikcie społecznym ponad wszystkimi granicami.

Nawet w takim historycznym przypadku związkowe żądania całości dochodu pracy dla pracownika najemnego byłyby nie tylko nieekonomiczne i antyspołeczne, ale i defetystyczne w obliczu piekielnego zadania, jakie historia wyznaczyła samej klasie najemnej i jej tylko: wywołania krwawych narodzin nowego społeczeństwa. Zadania, które, będąc kulminacją wielu wieków udręczonej historii, jest przeciwieństwem przesądów szkoły księgowych i workerystycznych tandeciarzy, szkoły „immediatystów”, której każde pokolenie chce natychmiast położyć rękę na zysku z dobitego interesu, zrzeszając się autonomiczne.

Forma zakładowa

Wady formy „rady fabrycznej” wyłaniają się wszystkie, znacznie pogłębione, z dokładnych badań, jakie przeprowadziliśmy nad zarządzaniem związkowym społeczeństwem pokapitalistycznym, tak jak wyobraża je sobie ten rodzaj „immediatystów”.

Nurt włoskiej lewicy ostrzegał, gdy występowały pierwsze przejawy wiary w ten odnowiony mit, w czasie turyńskich zjazdów przedstawicieli związkowych Fiata, wielkiego Fiata, a także w piśmie Gramsciego „L’Ordine Nuovo” (Nowy Porządek), które krytykowaliśmy, ale jednocześnie ciepło witaliśmy, gdyż stanęło śmiało po stronie przeciwników mienszewickiego oportunizmu tradycyjnych włoskich związków zawodowych oraz przeciwko niekonsekwencji Włoskiej Partii Socjalistycznej, która w tamtym czasie — w roku 1919 — przechwalała się swoją rzekomą przychylnością wobec bolszewików30.

Gramsci, na początku swojej ideologicznej ewolucji — której jako człowiek otwarty nigdy nie ukrywał — od filozofa idealizmu i wojennego interwencjonisty w kierunku przywróconego przez Lenina marksizmu, przeciwnego obronie państwa, nadał swojej gazecie rzetelny tytuł. Nie mówił o nowej klasie panującej politycznie ani o nowym państwie klasowym, i jedynie powoli akceptował wytyczne marksistowskie o dyktaturze partii i o roli systemu marksistowskiego daleko poza gospodarką fabryczną, w jego radykalnej wizji wszystkich faktycznych stosunków świata ludzkiego i naturalnego. Sam przyznał to otwarcie na Zjeździe w Lyonie w roku 1926: „Zawsze będziemy woleli tych, którzy uczą się rozdziałów marksizmu, od tych, którzy je zapominają”. W roku 1919 Antonio Gramsci jeszcze ledwo co wyzbył się oceny rewolucji październikowej jako odwrócenia determinizmu oraz cudu ludzkiej woli przełamującej niekorzystne warunki gospodarcze. Kiedy zobaczył jak Lenin, ten cudotwórca, broni najściślejszego marksistowskiego determinizmu, nie pozostało to na niego bez wpływu: ani mistrz, ani uczeń nie byli byle kim.

W każdym razie, wracając do systemu rad, idealnej, niemalże literackiej, a lepiej nawet powiedzieć: artystycznej konstrukcji, w której zakochał się jego błyskotliwy duch — dobrze zrobił, nazywając go Ordine Nuovo, gdyż w nim proletariat fabryki stawał się, na jej bezpośredniej podstawie, nowym stanem31, jak te sprzed rewolucji liberalnej, jak trzy stany XVIII-wiecznego społeczeństwa francuskiego. Wszyscy „immediatyści”, z którymi spotkaliśmy się w naszym omówieniu, przetłumaczyli postulat klasy dyktatorskiej znoszącej klasy, nieaspirującej w żaden sposób do stania się klasą jedyną, na marny postulat podniesienia jej do rangi czwartego stanu. Immediatysta zawsze musi rysować nowe na martwej fotografii starego. Swój immediatyzm Antonio nazwał konkretyzmem, wziąwszy to słowo od wrogich rewolucji intelektualistów burżuazji. Nie zdawał sobie sprawy, albo nam się nie udało mu uświadomić, że każdy konkretyzm to kontrrewolucja.

Ale ludzkość, gdyby nie dysponowała żadnymi innymi środkami poza immediatystycznymi, nie wiedziałaby, że Ziemia jest kulista, ruchoma, że powietrze ma wagę, że wagę mają ciała niebieskie, że istnieją atomy Epikura, cząstki subatomowe badaczy współczesnych, względność Galileusza oraz ta Einsteina… i nie przewidziałaby żadnej rewolucji, przeszłej ani przyszłej.

Antonio nie wiedział — i to nie dlatego, że o tym nie przeczytał (miał nieszczęście być jednym z tych, którzy czytali wszystko) — iż stany porzuciliśmy już w roku 1847, w antyproudhońskiej Nędzy Karola Marksa: „Czy znaczy to, że po upadku dawnego społeczeństwa nastąpi panowanie nowej klasy wyrażające się w nowej władzy politycznej? Nie”32. Zastępom krytyków wystarczyłoby przeczytanie tej jednej monosylaby.

A dlaczego nie? Dlatego, że „warunkiem wyzwolenia klasy pracującej jest zniesienie wszelkich klas, tak samo jak warunkiem wyzwolenia stanu trzeciego, burżuazji było zniesienie wszystkich stanów”.

Przeminęło wiele pokoleń, trzy Międzynarodówki narodziły się i umarły. Widzieliśmy, jak wyruszają na wspinaczkę setki takich, co chcieli wspiąć się wyżej niż Marks, a potem niż Lenin. Niewielu, ale to bardzo niewielu udało się osiągnąć chociażby wysokość nieprzekupnego burżua, Maximiliena Robespierra. Spoczywa on, od 160 lat, pod nagrobkiem poświęconym wszystkim Nowym Porządkom.

Marksizm a gospodarka rad

Wystarczy nam znaleźć w tekstach dowód na to, że ta antyteza jest nie do pogodzenia, co interesuje nas, nie zważywszy na dzieje polemik Gramsciego, ale dlatego, że dziś grupy zabłąkanych antystalinistów i obskurnych epigonów chciałyby się ponownie pod te hasła podłączyć.

Samodzielne lokalne przedsiębiorstwo jest najmniejszą z wysepek społecznych, jakie można sobie wyobrazić, gdyż jest jednocześnie ograniczone co do zawodu i co do obszaru. Nawet jeśli wyeliminowałoby ono wewnątrz siebie przywilej i wyzysk, rozdzielając tę nieuchwytną całkowitą wartość pracy, to w jego wąskie granice wciąż sięgałyby macki rynku i wymiany, i to w najgorszej formie: plagi anarchii gospodarki kapitalistycznej, która wszystko pożera. Zanim eliminacja klas stanie się faktem, kto będzie regulował funkcje niezwiązane ściśle z techniką produkcyjną w tym systemie rad pozbawionym partii i państwa, i, pomijając mnóstwo innych kwestii, kto będzie utrzymywał niezatrudnionych w żadnej firmie, bezrobotnych? O wiele bardziej niż w komórkowym systemie komun czy związków zawodowych możliwe tu będzie wznowienie akumulacji — zakładając, że kiedykolwiek się zatrzyma — w postaci akumulacji pieniądza, a także znacznych zapasów surowców i skończonych produktów. W tym hipotetycznym systemie istnieją najlepsze warunki do przekształcania cierpliwych, powolnych oszczędności w dominujący kapitał.

Bestią jest samo przedsiębiorstwo, a nie fakt, że ma ono pana właściciela. Jak macie zamiar pisać ekonomiczne równania pomiędzy przedsiębiorstwem a przedsiębiorstwem, gdy te duże będą dusić te małe, gdy jedne będą dysponować „konwencjonalnymi” narzędziami pracy, a inne energią jądrową? System ten, biorący się, podobnie jak inne, z fetyszyzmu równości i sprawiedliwości między jednostkami oraz z komicznego przerażenia przywilejem, wyzyskiem i uciskiem, byłby dla tych zjawisk bardziej podatnym gruntem — o ile byłby możliwy — niż obecne społeczeństwo cywilne.

Nie wierzycie, że wielkie słowa „przywilej” i „wyzysk” znajdują się poza naszym marksistowskim słownikiem? Wróćmy zatem do Krytyki Programu Gotajskiego. Fragment, który podpadł Marksowi i który zawiera lassaliańskie kretynizmy o „wolnym państwie” i „spiżowym prawie płacy” kończy się tym, co Marks — a gdzie indziej Engels — nazywa „nieokreślonym frazesem końcowym w paragrafie”. Oto ten frazes (tak, kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem!): „partia robotnicza dąży […] do zniesienia […] wyzysku we wszelkiej postaci; do usunięcia wszelkiej nierówności społecznej i politycznej”.

„Należało powiedzieć, że” — piszą Marks i Engels (nie zmawiając się oczywiście wcześniej) — „wraz ze zniesieniem różnic klasowych zniknie sama przez się wszelka wynikająca z nich nierówność społeczna i polityczna”.

Ten naukowy sposób wyrażania się wystarczy — nie mówiąc już o długiej krytycznej uwadze na temat „sprawiedliwego podziału”, która sprowadza go do insynuacji burżuazyjnych ekonomistów, mówiącej, że socjaliści nie likwidują biedy, a jedynie ją upowszechniają do wszystkich ludzi — by wymierzyć wyrok całemu szeregowi pism określających „treść socjalizmu” jako „filozofię wyzysku”, w roku pańskim, niestety, 1956 i 1957.

W tej samej części tekstu Marks zajmuje się również kwestią ograniczonej wizji Lassalle’a — w znacznym stopniu prowadzącej z powrotem do Malthusa, będącego teraz znowu w modzie za sprawą amerykańskich, antymarksistowskich szkół „dobrobytu” — dla którego socjalizm podnosi się do walki tylko dlatego, że pensja robotników pozostaje utknięta na zbyt niskim poziomie. Chodzi tymczasem o zniesienie pracy najemnej, ponieważ jest ona „systemem niewolnictwa, przy czym niewolnictwo to staje się tym cięższe, im bardziej rozwijają się społeczne siły wytwórcze pracy bez względu na to, czy robotnik otrzymuje lepszą, czy gorszą zapłatę”.

W tym miejscu Marks dokonuje porównania z niewolnictwem, o którym napomknęliśmy wyżej w związku z durnym żądaniem autonomii dla pracowników najemnych: „Wygląda to tak, jak gdyby wśród niewolników, którzy nareszcie odsłonili tajemnicę niewolnictwa i zerwali się do buntu, jakiś spętany przestarzałymi wyobrażeniami niewolnik wypisał w programie buntu [niewolnik — mówimy — niemarksista, a jedynie immediatysta i ordinovista]: niewolnictwo należy znieść, ponieważ wyżywienie niewolników w systemie niewolnictwa nie może przekroczyć pewnego niskiego minimum!”.

Panowie od „dobrobytu”: nawet zakładając, że kapitalizm może zwiększać bez ograniczeń średnią jakość życia, nadal potwierdzamy dla niego naszą historyczną przepowiednię: śmierć!

Ale standard wielkiego Fiata zdawał się Gramsciemu odpowiadać stanowi szlacheckiemu w porównaniu z nędznym życiem odczłowieczonego sardyńskiego pasterza, poniżej czwartego stanu.

W planie pięcioletnim, który sprezentowaliśmy, na wzór radziecki, wielkiemu Fiatowi, przewidywaliśmy dla „obrotu” z roku 1956 wzrost o 15,7% w stosunku do roku 1955, w którym wynosił 310 miliardów; powinniśmy więc byli mieć 358 miliardów. Mimo że ogłoszono obrót w wysokości jedynie 340 miliardów, to kapitał nominalny został podniesiony z 76 do 100 miliardów, czyli o 32% w dwa lata33.

Czyżby nowy porządek Turynu i Moskwy zaczynał już wykazywać mniej olśniewające krzywe?

Wnioski

W całej naszej konfrontacji „wizji” społeczeństwa przyszłości, jaką mają immediatyści (nieufni wobec form państwowej i partyjnej, które my wraz z Marksem i Leninem uważamy za pierwszorzędne w rewolucji), z wizją socjalistyczną i marksistowską nie zatrzymaliśmy się, nawet gdy wertowaliśmy strony Uwag na marginesie Programu Gotajskiego, na podstawowym rozróżnieniu między niższą a wyższą fazą społeczeństwa socjalistycznego, dokonanym klasycznie przez Lenina na bazie klasycznego zarysu Marksa.

Już w mniej zaawansowanej z faz teoretyzowanych przez Marksa ewidentna jest cała wyższość formy gospodarczej, w której produkcja i dystrybucja nie jest dokonywana przez „autonomiczne obozy” przylegające do istniejących „obozów koncentracyjnych” świata kapitalistycznego — takich jak zawody, przedsiębiorstwa, jurysdykcje aż po krajowe, z których pewnego dnia wyrzucimy wszystkie ogrodzenia z drutu kolczastego — a dokonywana jest przez społeczeństwo i dla społeczeństwa, w skali społeczeństwa.

W fazie niższej nie zniesiono jeszcze wszystkich różnic klasowych, nie można mówić o zniesieniu państwa, żyją patologiczne tradycje cywilizacji stanów, aż do tego trzeciego i ostatniego, miasto i wieś pozostają odseparowane, nie został zniesiony społeczny podział ról, podział między ręką a głową, nauką a pracą.

Ale w dziedzinie gospodarki zamknięte sektory zostały już wrzucone do jednolitego tygla fuzji społecznej. Gra drobnych komun, federacji związkowych i organizacji według przedsiębiorstw, którym wszystkim nie pozwala się nawet na byt przejściowy, jest już przegrana.

Od momentu, gdy mamy do czynienia „ze społeczeństwem komunistycznym […] które dopiero wyłania się ze społeczeństwa kapitalistycznego” nie ma już miejsca na rynek dostępny dla otoczonych drutem kolczastym, wyizolowanych „sfer”.

W obrębie społeczeństwa zrzeszonego, opartego na wspólnej własności środków produkcji, wytwórcy nie wymieniają swych produktów; tak samo praca zużyta na wytworzenie produktów nie występuje tu jako wartość [podkreślenie Marksa] tych produktów, jako rzeczowa cecha im właściwa, ponieważ teraz, w przeciwieństwie do społeczeństwa kapitalistycznego, praca indywidualna istnieje jako część składowa pracy zbiorowej już nie drogą okólną [jak byłoby w porządku komun, związków i rad], lecz bezpośrednio.34

W końcowej części opracowania na temat struktury rosyjskiej35 szczegółowo pokazaliśmy, że już ta pierwsza faza, niższa, nie obejmuje funkcji handlowych. Jednostka nie może niczego pozyskać i związać ze swoją osobą lub rodziną, za pośrednictwem pieniądza. Przypadają jej jedynie krótkookresowe środki konsumpcji, ograniczone jeszcze społecznie obliczonym limitem, do których prawo daje jej pokwitowanie tymczasowe, którego nie można odłożyć na później. Nasza koncepcja dyktatury (najpierw dyktatury, a potem społecznej i gatunkowej racjonalności) konsumpcyjnej zakłada, że na pokwitowaniu nie będą widniały kwoty pieniężne, które będzie można wymienić na przykład w całości na alkohol i tytoń bez żadnego mleka i chleba, lecz określone rodzaje produktów, jak na niesławnych „kartkach”.

Prawo burżuazyjne przetrwa tylko dlatego, że te środki spożycia powiązane będą z miarą pracy dostarczonej społeczeństwu, wliczając wszystkie znane potrącenia w interesie ogólnym, a obliczenia, poza użytecznością i potrzebami, zależne będą również od dostępności.

Między dwoma produktami nie będzie już związku handlowego i nie będzie prawa wartości służącego do ich porównywania, gdyż oba będą razem w społecznej masie. Inaczej byłoby, gdyby produkty te pochodziły z „autonomicznych” komun, związków czy przedsiębiorstw, w których przetrwałaby rachunkowa reguła podwójnego zapisu. A tak pozostanie tylko jeden, ostatni związek: pomiędzy ilością pracy i indywidualną dzienną konsumpcją.

Okazję na rozjaśnienie tej koncepcji daje nam złapana przypadkiem gafa. Pewien osobnik stwierdza — kwiat szkoły immediatystycznej, jakże można takiego nie poznać? — co następuje: „W gospodarce socjalistycznej rynek pozostaje, ale widać, że będzie ograniczony do produktów. Praca nie będzie już towarem”.

Tacy ludzie są czasem przydatni: by wyrazić rzecz prawidłowo, wystarczy odwrócić to, co mówią. Prawda jest taka: „w gospodarce socjalistycznej nie będzie już rynku” albo jeszcze lepiej: „gospodarka jest socjalistyczna, gdy nie ma już rynku”. W pierwszej fazie „jedna wielkość ekonomiczna mierzona będzie jak towar: ludzka praca”. W fazie wyższej ludzka praca będzie jedynie sposobem życia człowieka i będzie dla niego wyłącznie radością — mówi Marks. Mówi lepiej niż my: praca będzie najważniejszą potrzebą życiową.

Aby uwolnić pracę człowieka od charakteru towaru, trzeba zniszczyć cały system rynkowy! Czy to nie były pierwsze słowa Marksa do Proudhona?

Przyznano tamtemu pomyłkowiczowi rację co do innej cudacznej tezy, szeroko rozpowszechnionej — i tu mamy kolejne stanowisko, które w nieodległych badaniach rozłożymy na kawałki: by móc znieść rynek, potrzeba jeszcze znacząco zwiększyć siły wytwórcze. Jest to nieprawda: dla marksizmu są one już zbyt wielkie. Marks określa wzrost sił wytwórczych jako podstawę fazy wyższej, to znaczy fazy konsumpcji bez społecznych ograniczeń powodowanych nieadekwatną produkcją, ale nie jako warunek końca powszechnego merkantylizmu, kapitalistycznej anarchii.

Sam program z roku 1891, w słowach, które są z pewnością autorstwa wielkiego Engelsa, mówi: „siły produkcyjne przerastają siły dzisiejszego społeczeństwa, […] własność prywatna środków wytwórczości nie da się pogodzić z ich celowym zastosowaniem”36.

Najwyższy czas na poddanie potwornych kapitalistycznych sił wytwórczych dyktaturze produkcji i konsumpcji. Jest to jedynie kwestia siły rewolucyjnej dla klasy, która, nawet jeśli jej dobrobyt rośnie (a Marks, jak właśnie udowodniliśmy, nigdy nie przewidywał czegoś przeciwnego), jest nieustannie przytłoczona ciężarem niepewności bytowej, która dominuje poza tym nad całym społeczeństwem, a za parę dziesięcioleci przybierze postać alternatywy pomiędzy światowym kryzysem i wojną — lub międzynarodową rewolucją komunistyczną.

Kwestia siły jest po pierwsze kwestią odbudowy teorii rewolucyjnej. Potem, Partii Komunistycznej bez granic.

Przetłumaczono z I fondamenti del comunismo rivoluzionario marxista nella dottrina e nella storia della lotta proletaria internazionale, „Il Programma Comunista”, nr 13–15, 1957, wersja cyfrowa zamieszczona na quinterna.org.

  1. Zob. Historyczna niezmienność marksizmu (L’invarianza storica del marxismo) i Fałszywy środek aktywizmu (Falsa risorsa dell’attivismo), „Sul Filo del Tempo”, nr 1, 1953; nieprzetłumaczone na jęz. pol.; dostępne w tłum. ang.: The Historical Invariance of Marxism i The False Resource of Activism, https://www.international-communist-party.org/basictexts/english/52HistIn.htm.↩︎

  2. Mowa o XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który odbył się w dniach 14–25 lutego r. 1956. Chruszczow podniósł na nim zasłonę nad „zbrodniami Stalina”, inaugurując pierwszy okres rewizji oficjalnej historiografii sowieckiej i jednocześnie dalszej rewizji marksizmu — przyp. „Il Programma Comunista” (1989).↩︎

  3. Zob. Dialog ze Stalinem (https://komunizm.netlify.app/teksty/dialog-ze-stalinem) oraz Dialog z umarłymi (Dialogato coi morti; część I dostępna w tłum. ang.: Dialogue with the Dead (First Day), https://libriincogniti.wordpress.com/2019/10/21/il-programma-comunista-dialogue-with-the-dead-first-day/), „Il Programma Comunista”, 1952 i 1956.↩︎

  4. Karol Marks, Fryderyk Engels, Manifest Partii Komunistycznej, https://komunizm.netlify.app/teksty/manifest-partii-komunistycznej.↩︎

  5. K. Marks, Nędza filozofii, http://ciml.250x.com/archive/marx_engels/polish/marx_1847_nedza_filozofii.pdf.↩︎

  6. K. Marks, Kapitał. Krytyka ekonomii politycznej. Tom 1, w: K. Marks, F. Engels, Dzieła, t. 23, Warszawa 1968, s. 700.↩︎

  7. Batrachomyomachia — parodia Iliady i Odysei Homera, opowiadająca groteskową historię wojny mysz z żabami, obserwowanej przez bogów, którzy po namyśle decydują się nie interweniować. Amadeo Bordiga nadał taki tytuł artykułowi z roku 1953 krytykującemu twierdzenia równie groteskowej francuskiej grupy Socialisme ou Barbarie (Socializm lub Barbarzyństwo), która dążyła do uzupełnienia marksizmu dla wyjaśnienia natury ZSRR (rządzonego zdaniem tej grupy przez nową klasę, biurokrację). Barbariści, tak zwani „wzbogacacze” marksizmu, nie byli w rzeczywistości w stanie nawet dosięgnąć jego poziomu: pozostali jedynie „batrachomyomachijni” — przyp. International Communist Party (Il Comunista).↩︎

  8. F. Engels, Wstęp, w: K. Marks, Walki klasowe we Francji, 1848–1850, https://www.marxists.org/polski/marks-engels/1850/wkwf/index.htm.↩︎

  9. Quadrifoglio (wł. Czterolistna Koniczyna) — nazwa nadana przez Lewicę próbie współdziałania pomiędzy trockistami, internacjonalistami z Battaglia Comunista, niektórymi anarchistami oraz buntownikami z Włoskiej Partii Komunistycznej. Ta zbieranina wydawała pismo „Azione Comunista” (Czyn Komunistyczny). W grudniu roku 1956, bazując na formułach aktywistycznych, utworzyła „Ruch Lewicy Komunistycznej”, który później zaniknął — przyp. International Communist Party (Il Programma).↩︎

  10. Zob. Historia Lewicy Komunistycznej (Storia della Sinistra Comunista), t. I, Mediolan 1963, s. 165–166 (nieprzetłumaczone) — przyp. International Communist Party (Il Programma).↩︎

  11. Włochy przystąpiły do wojny w maju r. 1915 — przyp. tłum.↩︎

  12. Le citoyen Browning (fran. Obywatel Browning) — nazwa nadana rewolwerowi stosowanemu często na francuskich protestach z początku wieku XX — przyp. tłum.↩︎

  13. Ordinoviści — członkowie turyńskiej frakcji Włoskiej Partii Socjalistycznej złożonej ze zwolenników komunizmu rad robotniczych pod przewodnictwem Antonio Gramsciego. Korzystając z aresztowania przez faszystów głównych liderów komunistycznych, członków Lewicy, Międzynarodówka wyznaczyła Gramsciego i jego zwolenników do przewodzenia Włoskiej Partii Komunistycznej. Nazwa nurtu bierze się z nazwy ich pisma, „L’Ordine Nuovo” (Nowy Porządek) — przyp. International Communist Party (Il Comunista).↩︎

  14. Struktura gospodarcza i społeczna dzisiejszej Rosji (Struttura economica e sociale della Russia d’oggi), „Il Programma Comunista”, 1955–1957, cz. II, rozdz. 68–72 (https://komunizm.netlify.com/teksty/struktura-gospodarcza-i-spoleczna-rosji-rozwoj-stosunkow-produkcji-po-rewolucji) — przyp. „Il Programma Comunista” (1990).↩︎

  15. Bourse oznacza w jęz. francuskim giełdę, tak jak niegdyś polskie słowo „bursa” — przyp. tłum.↩︎

  16. Sûreté (fran. Bezpieczeństwo) — częsta nazwa organów policyjnych funkcjonujących na róznych obszarach francuskojęzycznych — przyp. tłum.↩︎

  17. Zadrap antytotalitarystę, a zakrwawi stalinista parlamentarny. Była to choroba powszechna w latach 60. i 70., dziś w inkubacji przed kolejnymi wstrząsami klasowymi, na których spróbuje się zaszczepić — przyp. International Communist Party (Il Programma).↩︎

  18. Palmiro Togliatti (1893–1964) — lider Włoskiej Partii Komunistycznej, już stalinowskiej, od roku 1927 aż do swej śmierci — przyp. tłum.↩︎

  19. K. Marks, Krytyka Programu Gotajskiego, https://www.marxists.org/polski/marks-engels/1875/gotha/gotha.htm.↩︎

  20. Program Erfurcki, cyt. za: „Rzeczpospolita Spółdzielcza”, R. II, nr 7, lipiec 1922, s. 334.↩︎

  21. Struktura gospodarcza…, dz. cyt., tamże — przyp. „Il Programma Comunista” (1990).↩︎

  22. Tu: Historia Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Krótki kurs., „biblia stalinizmu” podająca „prawidłową” historię partii bolszewickiej, obowiązująca od roku 1938 do śmierci Stalina — przyp. tłum.↩︎

  23. Włodzimierz Lenin, Pierwotny projekt rezolucji X Zjazdu RKP o syndykalistycznym i anarchistycznym odchyleniu w naszej partii, w: tegoż, Dzieła wybrane w dwóch tomach, t. II, Moskwa 1948, s. 805.↩︎

  24. Szczególnie Rosja i rewolucja w teorii marksistowskiej (Russia e rivoluzione nella teoria marxista; nieprzetłumaczone) oraz Struktura gospodarcza…, dz. cyt. — przyp. International Communist Party (Il Programma).↩︎

  25. Zob. Struktura gospodarcza…, dz. cyt., cz. II, rozdz. 73 i n. (nieprzetłumaczone) — przyp. „Il Programma Comunista” (1990).↩︎

  26. Struktura gospodarcza…, dz. cyt., cz. II, rozdz. 69–71.↩︎

  27. W. Lenin, Pierwotny projekt…, dz. cyt., s. 805–806.↩︎

  28. Tamże, s. 806–807.↩︎

  29. Istotnie, tak nazywa go Lenin w często przytaczanej broszurze O podatku żywnościowym. Gdy w dalszej części tekstu mowa o „miejscu związku zawodowego w fazie kapitalizmu państwowego”, odnosi się to nie do kapitalizmu państwowego w ogóle, ale do sytuacji specyficznej, takiej jak sytuacja bolszewickiej Rosji w latach 1918–1923, kiedy władza polityczna była, jak najbardziej, w rękach partii klasowej, ale ta partia mogła co najwyżej starać się kierować całą gospodarkę w koryto państwowego kapitalizmu, wystrzegając się twierdzeń, jakoby tym działaniem „budowała się socjalizm”. Była to co najwyżej „budowa jego fundamentów”, czyli wielkiego przemysłu oraz, do pewnego stopnia, wielkoobszarowego nowoczesnego rolnictwa, jednoznacznie kapitalistycznego, nawet jeśli kontrolowanego przez komunistyczną dyktatorską władzę polityczną — przyp. „Il Programma Comunista” (1990).↩︎

  30. Zob. Historia Lewicy…, t. I, dz. cyt., s. 173–174 — przyp. „Il Programma Comunista” (1990).↩︎

  31. Słowo ordine, podobnie jak angielskie order, oprócz „porządku” w sensie ładu oznacza również „stan” w sensie feudalnej warstwy społecznej o określonych przywilejach, np. „stan rycerski”. „Ordine Nuovo” można zatem odczytać nie tylko jako „Nowy Porządek”, ale też jako „Nowy Stan” — przyp. tłum.↩︎

  32. K. Marks, Nędza filozofii, dz. cyt.↩︎

  33. Zob. Dialog z umarłymi, dz. cyt.↩︎

  34. K. Marks, Krytyka…, dz. cyt.↩︎

  35. Struktura gospodarcza…, dz. cyt., cz. III, rozdz. 120 (nieprzetłumaczone).↩︎

  36. Karol Kautsky, Program Erfurcki (Zasady Socjalizmu), https://kpbc.ukw.edu.pl/dlibra/plain-content?id=53869, s. 10.↩︎