Pierwsze przebudzenie polskiego proletariatu i jego przyczyny

„Programme Communiste”, 1971
Tekst jest częścią serii Walki klasowe w PRL
  1. Pierwsze przebudzenie polskiego proletariatu i jego przyczyny (1971)
  2. Polska potwierdza: potrzeba organizacji — potrzeba partii (1981)

Podczas polskich rozruchów z grudnia roku 1970 doświadczyliśmy po raz pierwszy, jak klasa robotnicza w Europie Wschodniej zbuntowała się na masową skalę, siejąc panikę i dezorganizację wśród kierownictwa, domagając się poprawy warunków i w niektórych przypadkach ją zyskując za sprawą groźby strajkiem generalnym. Ruch ten bez wątpienia został przygotowany przez ruch roku 1956, który wyniósł Gomułkę do władzy i którego ograniczenia wówczas pokazaliśmy. Były one wynikiem jego międzynarodowej izolacji oraz tego, że niemal całkiem zapomniał, czym jest program klasowy obejmujący bezpośrednią walkę z państwem burżuazyjnym (nawet tym przebranym za państwo „socjalistyczne”) i postulat dyktatury proletariatu. Jednak w ruchu roku 1970 niefortunne doświadczenia z roku 1956 (rady robotnicze współpracujące z państwem, zamiast mu się przeciwstawić) przyniosły owoce i znacząco rozjaśniły sytuację. Co do przyczyn wyjaśniających ten drugi wybuch, pozostają one takie same, jak w roku 1956 i jak je opisywaliśmy kilka lat temu:

Sytuacja intensywnego wyzysku, w której robotnicy pozbawieni są wszelkich prawnych środków działania i obrony; gospodarka nękana wielkimi trudnościami i niezdolna do poprawienia warunków materialnych całej ludności; władza niemogąca tolerować najmniejszych roszczeń nie obawiając się kryzysu społecznego; nieistniejące powiązania z międzynarodową siłą proletariacką w fiasku i zaniku w kraju wszelkiej tradycji rewolucyjnej, co skutkuje brakiem politycznego obycia nowych pokoleń.

Wobec kraju „demokracji ludowej”, podającego się za reprezentanta i obrońcę interesów klasy robotniczej, ruch roku 1970 stanowił rażące zaprzeczenie, pokazujące dobitnie, że Polska nie jest krajem socjalistycznym, nawet „zdegenerowanym”, ale państwem kapitalistycznym w uścisku licznych sprzeczności, które będą się stawać coraz bardziej wybuchowe, bez względu na to, jakie środki podejmować będzie burżuazja, próbując im zaradzić.

Przez ostatnie 25 lat powstania ludowe w Europie Wschodniej niezmiennie pogrążały się w bagnie demokratycznych i reformatorskich postulatów pochodzących od intelektualistów do wynajęcia, drobnomieszczan, zbiurokratyzowanych klas średnich, a nawet części samej narodowej burżuazji. Te różne warstwy społeczne spajał zawsze ten sam cement: imperialistyczny ucisk rosyjski. Przez cały ten czas pachołki radzieckiego „starszego brata” mogły korzystnie dla siebie potępiać, z niewiarygodną hipokryzją, „drobnomieszczańską ideologiczną dezorientację” tych ruchów, ich „rewizjonizm”, ich powiązania z zachodnim „obozem imperialistycznym” itd. i wzywać rosyjską armię na pomoc w zmiażdżeniu „kontrrewolucji”. Teoretycznie reguły gry wydawały się stabilne: zachodni burżuazyjni rywale obserwowali zadowoleni z siebie, jak ruchy te domagają się szerszego otwarcia rynków i wzmożenia wymiany kapitału, a stalinowskim sługusom nie przynosiło najmniejszego problemu potępianie „powrotu” do kapitalizmu, który w rzeczywistości nigdy nie przestał istnieć!

Całkiem przeciwnie, w grudniu roku 1970 w Polsce klasy rządzące zostały wzięte z zaskoczenia. Siła, gwałtowność i czystość zamieszek robotniczych były takie, że żaden polityczny manewr ani kłamliwe oskarżenie nie mogło wystarczyć na długo. Represje, które natychmiast nastąpiły, wyraźnie uwidoczniły kolizję dwóch przeciwstawnych klas. Ale nie wystarczyły: ruch rozprzestrzenił się na cały kraj. Przywódcy zaapelowali zatem do armii rosyjskiej, lecz Rosjanie apel odrzucili! Tym razem sprawa była bowiem poważna: trzeba by było zbrojnie zdusić prawdziwy powstańczy ruch robotniczy, który na pewno nie zamknąłby się w granicach Polski. Mimo iż pozbawiony jasnego programu i silnej organizacji klasowej, polski proletariat niewątpliwie zachwiałby od góry do dołu sowieckim imperium oraz jego stalinowskimi lokajami z naszych stron. Ku wielkiej uldze światowej burżuazji, polska władza prędko ugięła się wstępnie pod presją robotniczą, ratując to, co najważniejsze: zmieniono personel państwowy, obłudnie przypisując mu „błędy”, w których maczali palce wszyscy, i ogłoszono wszem wobec, że zawinił nie socjalizm, a brak demokracji.

W przeciwieństwie do tego, co miało miejsce w kontekście Czechosłowacji, gdzie zachodnia burżuazja i cały wazeliniarski margines lewicowych intelektualistów zrobiły z siebie strażników demokracji i wolności, rozruchy w Polsce wybuchły w przerażającej ciszy, przecinanej niekiedy komentarzami równie zdawkowymi, co przepełnionymi konsternacją odnośnie do rzekomych walorów nowej ekipy rządzącej. Z lewa i z prawa, na Wschodzie i na Zachodzie, opinia była jednomyślna: robotnicy powinni powrócić do pracy, powinni zaufać Gierkowi. Strach służy prawdzie: ujawnił on w istocie ścisłą zmowę dwóch głęboko identycznych systemów politycznych, przestrzegających tych samych praw — praw produkcji kapitalistycznej — i obu będących wyrazem burżuazji. Walce proletariatu krajów wschodnich, zduszonej po raz kolejny ciężarem znacznej presji międzynarodowego kapitalizmu wspieranego przez obecnych liderów robotniczych, pisane jest prędzej czy później odrodzić się bardziej zjednoczoną, świadomą i silną niż kiedykolwiek.

Aby ukazać prawdziwe znaczenie wydarzeń z grudnia roku 1970, prześledzimy historię gospodarczą Polski ostatnich 25 lat, pokazując jej typowo kapitalistyczne oblicze. Następnie porównamy zmagania z roku 1970 z tymi z roku 1956, aby zobrazować realny postęp dokonany pomiędzy obiema datami przez przynajmniej część polskiego proletariatu; postęp zupełnie inny od takiego, o jakim natychmiast pomyślały anemiczne prądy skrajnej lewicy.

Gospodarka

1. Akumulacja kapitalistyczna

Nie ulega żadnej wątpliwości, że zamieszki z grudnia roku 1970 miały za bezpośrednią przyczynę, co można wyczytać prosto z ust samych polskich rządzących, znaczny wzrost cen całej gamy dóbr codziennego użytku. Na tym się skupiać nie będziemy, zwłaszcza że ten aspekt już w naszej prasie rozwinęliśmy. Jednak to, czego rządzący nie przyznają, jest niemniej pewne, a mianowicie, że te podwyżki były jedynie kroplą, która przelała czarę goryczy, i że w rzeczywistości bunt robotniczy posadził na ławie oskarżonych cały system społeczny.

Należy zatem powiedzieć coś o uprzemysłowieniu Polski od roku 1946 i wzroście jej produkcji. Wojna kompletnie zrujnowała polską strukturę przemysłową. Zniszczonych zostało 65% zakładów przemysłowych i 70% sprzętu kolejowego, a liczba ludności przemysłowej spadła z 3,8 mln w roku 1938 do 1,2 mln w 1946. To, co Francuska Partia Komunistyczna nazywa „troską o oparcie narodowej niepodległości na solidnych podstawach gospodarczych”, nie mogło nie popchnąć partii polskiej do zażądania od warstw pracujących ciężkich poświęceń dla odtworzenia zniszczonego kapitału fizycznego oraz do narzucenia im niepohamowanego wyzysku ich siły roboczej. I tak, mimo że wojna kosztowała Polskę sześć mln ludzkich istnień i 38% jej kapitału trwałego, w okresie 1947–1968 dochód narodowy wzrósł sześciokrotnie (9% w skali roku), a produkcja przemysłowa, w latach 1938–1968, 13,5-krotnie (również 9% w skali roku). W rezultacie udział produkcji przemysłowej w produkcie narodowym brutto wzrósł z 37% w roku 1950 do 58% w 1966, podczas gdy udział rolnictwa spadł z 40% do 21%. Wystąpiło ponadto w Polsce zjawisko specyficzne niegdyś dla XIX-wiecznej kapitalistycznej Europy: migracja siły roboczej. Odsetek ludności miejskiej wzrósł z 30% w roku 1938 do 52% w 1967 (w Belgii wynosi 80%).

Z uwagi na to Polska zalicza się obecnie do 15 przodujących państw przemysłowych świata. Nie oznacza to jednak wcale, że jest wielkim krajem przemysłowym. Poziom życia w niej porównywalny jest do węgierskiego, o jedną trzecią niższy od czechosłowackiego i o połowę od francuskiego. Podobnie, produkcja przemysłowa na głowę mieszkańca jest niższa o od 70% do 80% w stosunku do poziomu Francji i Czechosłowacji, o 100% od poziomu Wielkiej Brytanii i aż o 220% od poziomu RFN! Po co więc wymieniać te wszystkie liczby? Wcale nie po to, by „usytuować” Polskę w gronie „wielkich mocarstw”, jak lubi to robić burżuazyjny ekonomista, ale przeciwnie, by zdemaskować rzekomy progresywizm „socjalizmu w jednym kraju”, który w Polsce był niczym innym, jak kapitalistyczną akumulacją, zależną zarówno od rosyjskiego imperializmu, jak i od presji światowego rynku.

Można by zacząć od nakreślenia analogii pomiędzy rozwojem krajów kapitalistycznych, takich jak Belgia, Włochy, RFN — którym nie można odmówić, że również doznały ogromnych wojennych zniszczeń — a „socjalistycznym” rozwojem krajów takich jak NRD, Czechosłowacja i Polska, które są do nich porównywalne pod względem przemysłowym. To, czego obfitość kapitału (mowa w szczególności o Planie Marshalla) była w stanie dokonać na Zachodzie, na Wschodzie musiała dokonać ludzka siła robocza, ze znacznie gorszymi, ma się rozumieć, rezultatami, zarówno w zakresie akumulacji kapitału, jak i postępu średniego poziomu życia. Konieczne było przez to zaszczepienie na tym intensywnym wyzysku siły roboczej pokaźnej „służby porządkowej” złożonej z policjantów, milicjantów, brygadzistów, funkcjonariuszy kontroli, członków partii i związków zawodowych, wojska itd. mającej za zadanie tłumić wszelkie przejawy ludowego buntu. Ogromny aparat biurokratyczny, który wytworzył się w krajach wschodnich, jest ostatecznie wyłącznie produktem ubóstwa w kapitał, które zrodziło potrzebę stałej i wszechobecnej kontroli wszystkich warstw pracujących przez aparat państwowy. Ponadto braki kapitału kompensowane były we wszystkich krajach „socjalistycznych” wysoką koncentracją siły roboczej w miejscach pracy. Niedobór kapitału fizycznego (pracy martwej) przykryty został dodatkowym nakładem pracy żywej, co pozwoliło rządzącym podkreślać brak bezrobocia oraz skłaniać ludzi do przekonania, iż wynika on z socjalistycznego charakteru obowiązujących stosunków produkcji.

Niestety, przyspieszenie odpływu ludności z obszarów wiejskich (ze względu na przenikanie na nie kapitalizmu) do miast przemysłowych oraz presja rynku światowego, wymagającego bardziej rentownych produktów (a więc bardziej rygorystycznego wykorzystania siły roboczej), zmusiły w końcu „socjalistyczne” przedsiębiorstwa do zwolnień pracowników (na przykład w kopalniach i w przedsiębiorstwach „nierentownych”), a w każdym razie do niezastępowania tych przechodzących na emeryturę. Liczbę polskich bezrobotnych szacować można na od 600 tys. do 800 tys., co świadczy o tym, do jakiego stopnia w demokracjach ludowych obowiązują prawa konkurencji i rynku. Mimo to szefowie nie przestają narzekać, że nie mogą swobodnie zwalniać całości zbędnej im już siły roboczej, która ciąży tylko na ich kosztach produkcji: można sobie wyobrazić, jakie byłoby bezrobocie, gdyby Polacy pozwolili zachodniemu kapitałowi na wejście i swobodnie działanie w ich kraju! Podsumowując, demokracje ludowe nie są w pełni sprawne przez ubóstwo kapitałowe, przerośniętą biurokrację, niską produktywność ich przedsiębiorstw oraz ogromne ukryte bezrobocie.

Na tle krajów zachodnich Polska nie plasuje się wyjątkowo wysoko, jeśli chodzi o tempo wzrostu produkcji przemysłowej: jest na równi z Włochami i o długi dystans wyprzedzona przez RFN oraz Japonię. Teza, jakoby „akumulacja socjalistyczna” była znacznie szybsza od akumulacji kapitalistycznej, jest więc kolejną głupotą do wyrzucenia na śmietnik. Ponadto koncentracja kapitału we Włoszech jest znacznie wyższa niż w Polsce, co świadczy o wyższym stopniu rozwoju kapitalistycznego. To ostatecznie ta porażka krajów wschodnich wysuwa się na pierwszy plan, gdy chcemy czynić porównania z grupą uprzemysłowionych krajów zachodnich: wyzwanie pokojowego współistnienia i gospodarczej emulacji zostało przez te ostatnie podjęte i z łatwością wygrane, jak można było się spodziewać i co wyjaśnia szczególna sytuacja demokracji ludowych.

Jak każdy wie, zgromadzenie demokracji ludowych w bloku sowieckim dokonało się przy użyciu siły zbrojnej i zamachów stanu. Nigdzie nie miały miejsca wybuchy społeczne porównywalne do rosyjskiego z roku 1917, a kiedy już dochodziło do jakichś wrzeń, to Rosjanie skrzętnie je tłumili. I tak w Bułgarii wybuchła ogólna rebelia wojskowa, w której oficerowie zostali zwolnieni oraz zastąpieni radami żołnierskimi i podniesiona została czerwona flaga. Rosjanie zareagowali, biorąc stronę zwolnionych oficerów i potępiając bułgarskich komunistów; wszystkie władze lokalne zostały przywrócone na swoje stanowiska, a rady żołnierskie zlikwidowane. W Rumunii Rosjanie znaleźli kompromis z legalnym nazistowskim rządem, który kończył się na zastąpieniu szefa armii jego… zastępcą. W Polsce armia rosyjska wstrzymała się od wkroczenia do Warszawy, aby pozwolić Niemcom na zdławienie tamtejszego powstania i unicestwienie wszystkiego, co mogłoby stanowić przeszkodę dla przyszłego porządku. W Czechosłowacji Rosjanie zabronili bardzo silnej czeskiej partii komunistycznej rozpętać zbrojne powstanie, aby uchronić się przed przytłoczeniem przez „niekontrolowane elementy”. Dopiero gdy pozostały przy władzy legalny rząd zadecydował (w roku 1949) o przyjęciu pomocy amerykańskiej (Plan Marshalla), Rosjanie zorganizowali w Pradze zamach stanu.

Żadnej autonomii nie pozostawiono lokalnym komunistom, którzy po zmaganiach z nazistami stali się też ofiarami masowych mordów ze strony Rosjan: Armia Czerwona, daleka od bycia armią rewolucyjną, stale reprezentowała rosyjski porządek imperialistyczny, zachowując się z niebywałą brutalnością i siejąc gospodarczą ruinę wszędzie tam, gdzie została osadzona (zupełnie jak armie ancien régime żyjące na koszt miejscowych, w odróżnieniu od współczesnych, które żyją w obiegu zamkniętym ze swym krajem pochodzenia). Blok Wschodni stał się w ten sposób imperium w służbie Rosji, opartym na przymusie i sile Armii Czerwonej, odpowiedzialnej za jego obronę przed każdym obcym atakiem i przed każdym ludowym powstaniem (Węgry, Czechosłowacja itd.). Pachołki Kremla musiały utrzymywać ludność pracującą w straszliwym ucisku z pomocą gigantycznego aparatu kontroli i represji. To jednak nie wystarczyło, gdyż, jak już powiedzieliśmy, brak kapitału musiał zostać zrekompensowany taką intensywnością ludzkiego wysiłku, że te kapitalistyczne biurokracje musiałyby zmobilizować wszystkie siły w wolontariacie opartym na entuzjazmie dla lepszego świata. Taka próba została podjęta w Rosji w latach 30. w ramach inicjacji intensywnej kolektywizacji na wsi i industrializacji na złamanie karku. Oznaczało to przede wszystkim intensywną propagandę na rzecz wysiłku, wzrostu wydajności i osobistego poświęcenia (stachanowizm). Przykład ten został ostatnio powielony w Chinach pod znaną nam postacią, gdy te zdały sobie sprawę, że rosyjska pomoc w zakresie kapitału i towarów będzie iluzoryczna. Można tu przytoczyć również przypadek Jugosławii.

Jednak by mogły odnieść sukces, eksperymenty te wymagały spełnienia co najmniej dwóch podstawowych warunków: niepodległości narodowej oraz ścisłej kontroli ludności pracującej. O ile druga kwestia jest oczywista, to pierwsza wymaga dalszego wyjaśnienia. Niepodległość narodowa jest bez znaczenia w systemie socjalistycznym, w którym solidarność, bezzwrotna pomoc, zanik granic państwowych i reorganizacja gospodarcza w skali świata — a już nie w skali jednego kraju — eliminują wszelkie ślady politycznej autonomii i gospodarczej samowystarczalności. Niepodległość narodowa jest koncepcją czysto burżuazyjną i, przynajmniej w starej Europie, zgoła antyproletariacką. To zresztą z tego powodu tak zwani socjalistyczni przywódcy krajów wschodnich bronią i praktykują nacjonalizm. Aby zrealizować trudne zadanie powszechnej mobilizacji wszystkich klas społecznych kraju, potrzeba odwołać się do jednoczących i międzyklasowych wartości burżuazyjnych, z których główną — w tym wypadku — jest interes i trwałość Narodu. Ale o ile taka mobilizacja jest teoretycznie możliwa, czego nauczyły nas dwie wojny światowe, to nie da się jej przeprowadzić na rzecz obcego imperializmu: wielkie masy nigdy nawet nie drgnęły dla rozwoju kraju, w którym nie mogły uważać się za panów. To z tego powodu „dekolonizacja” stała się historyczną koniecznością.

Pomiędzy krajami Wschodu a byłymi koloniami istnieje analogia. Te pierwsze, formalnie niezależne od Rosji, są z nią w rzeczywistości złączone ścisłą siecią gospodarczego przymusu, chronioną siłą zbrojną, z której nigdy nie będą w stanie się wysupłać w sposób pokojowy. Każda polityka, która dążyłaby, opierając się na silnym ruchu oddolnym, do intensywnego rozwoju gospodarczego, do daleko idącej reformy struktur administracyjnych, prawnych i społecznych, skończyłaby się zderzeniem z żywotnymi interesami rosyjskiego mocarstwa. W epoce imperializmu żadna głęboka reforma nie jest możliwa, o ile nie zostanie wyrwana siłą. Jednak kadry kierownicze partii „komunistycznych” w demokracjach ludowych są na taką próbę sił zupełnie nieprzygotowane, a nawet jej wrogie. Kiedy presja społeczna jest taka, że aparat polityczny zmuszony jest jej ulec, do gry wkracza siła militarna rosyjskiej armii, jak to miało miejsce w Czechosłowacji1.

Kręgi rządzące w demokracjach ludowych mają, jak widzimy, niewielkie pole politycznego manewru, co prowadzi je tym szybciej do porażki, im bardziej sowiecki uścisk rujnuje ich gospodarkę. Istnieje dla nich zatem głęboka sprzeczność pomiędzy niezbędnymi reformami powiązanymi z przetrwaniem tych reżimów a sytuacją całkowitego uzależnienia of ZSRR. Wyjaśnia to zarazem gwałtowną wrogość tego ostatniego wobec koncepcji rewolucji „kulturalnej”.

Druga kwestia, o której wspomnieliśmy powyżej, a mianowicie kontrola mas pracujących, jest oczywiście tym ważniejsza, im uprzemysłowienie jest słabiej rozwinięte i im więcej trzeba polegać na prostej ludzkiej sile roboczej. Gdy do tego dochodzi, nie wynika to wcale z żadnej konsultacji doktryny marksistowskiej, ale zwyczajnie z niedorozwoju i nędzy, które wymagają konkretnej organizacji burżuazyjnego społeczeństwa. W demokracjach ludowych taka kontrola przebiegała również zgodnie z imperatywami rosyjskiej kolonizacji: rozbiciem przemysłowym, okupacją wojskową, satelityzacją oraz podporządkowaniem gospodarczym. Cel i zastosowane środki były więc zgodne, ale mogły jedynie udaremnić wysiłki na rzecz kapitalistycznej odbudowy: to właśnie wyjaśnia, dlaczego kraje wschodnie próbują się dziś uciekać do systemów zachęt indywidualnych i zróżnicowania zarobków, zamiast stosować bardziej egalitarne (ale mające równie niewiele wspólnego z socjalizmem) metody chińskie. Problem nie został jednak rozwiązany, gdyż za sprawą wdrożenia klasycznych kapitalistycznych procedur organizacji pracy („naukowa organizacja pracy”) i osobistego uczestnictwa w zyskach („partycypacja finansowa”) kraje wschodnie przyspieszą jedynie proces różnicowania się klas.

2. Produkcja a światowy rynek kapitalistyczny

Jak widzieliśmy, Polska jest średniej wielkości potęgą przemysłową. Eksploatowane przez nią zasoby surowcowe są dość znaczne, gdyż zajmuje pierwsze miejsce po ZSRR wśród krajów Europy Wschodniej pod względem produkcji węgla, siarki, cynku i miedzi, a drugie pod względem produkcji energii elektrycznej i cementu. Ponadto zajmuje pierwsze miejsce w produkcji żeliwa i stali, a także w budownictwie okrętowym. Ponieważ jednak globalna rola węgla z roku na rok maleje, należy spodziewać się poważnego kryzysu transformacji przemysłowej i społecznej; co więcej, ropa naftowa, będąca zamiennikiem węgla, w Polsce nie istnieje i pochodzi w całości z ZSRR (6–7 mln ton). To samo tyczy się rudy żelaza (10 mln ton), manganu itp. Zależność Polski od ZSRR w kwestii podstawowych źródeł surowców łatwiej będzie przedstawić w formie tabeli (zależność wyrażona procentowo dla roku 1967):

Ropa naftowa 100%
Ruda manganu 88%
Aluminium 87%
Ruda żelaza 85%
Miedź 64%
Produkty naftowe 63%
Bawełna 57%
Drewno 57%
Wyroby walcowane 51%
Zboża 51%

Źródło: Ambasada Francji w Warszawie, grudzień 1970.

Liczy się, że niemal połowa polskiej siły roboczej w przemyśle przetwarza surowce importowane z zagranicy. W dodatku, ze względu na niedostatek inwestycji, Polska musi importować duże ilości maszyn i wyposażenia. Te dwa rodzaje importu pokrywają w Polsce około 85% importu całkowitego. Aby móc importować, trzeba eksportować, a więc rozwijać coraz ściślejsze powiązania z rynkiem światowym.

W roku 1960 Biuro Polityczne KC PZPR „uznając, że rozwiązanie kwestii zaopatrzenia przemysłu i rolnictwa niemożliwe było bez znacznego wzrostu handlu zagranicznego, zaproponowało intensyfikację eksportu maszyn, urządzeń przemysłowych i wyrobów gotowych przemysłu konsumpcyjnego”2. W latach 1966–1970 „rozwój całej gospodarki zwiększył potrzebę importu zarówno surowców, jak i postępu technicznego, w szczególności zakupu patentów i licencji. Ponadto planowane jest zaprzestanie nierentownej produkcji na rzecz importu. Finansowanie tych celów wymaga adekwatnej wielkości eksportu”3.

Plan na lata 1971–1975 mówi, że „wzrost polskiego eksportu jest niezbędny, z jednej strony za sprawą rosnącego zapotrzebowania gospodarki na surowce i wyposażenie, z drugiej ze względu na powiększanie się i rozwój współpracy w ramach Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, i wreszcie przez potrzebę amortyzacji zadłużenia zagranicznego”4. Z tych deklaracji wynika jasno, że otwarcie polskiego rynku na rynek światowy nie jest konsekwencją „wolnego wyboru”, dobrze przemyślanej i politycznie uzasadnionej decyzji, wbrew temu, co zdawali się utrzymywać Stalin, a potem Chruszczow. Współistnienie oznacza „brak wojny”, ale nie może oznaczać „braku kontaktów”.

W czasach Stalina obowiązująca formuła mówiła o podwójnym rynku światowym i była równie naiwna, co odważna, pisaliśmy w roku 1956: połowa świata ucieka teraz przed zachodnim kapitalizmem, tonącym w nadprodukcji i rozdzieranym przez wojny; „my” z kolei mamy się dobrze i idziemy naprzód. „My”, to znaczy druga połowa rynku, czyli kapitalizm wschodni! Te iluzje zmuszony był uznać XX Zjazd, który przyznał, że istnieje potrzeba wspólnego przenikania się, naśladownictwa i konkurencji pomiędzy dwoma z zasady identycznymi systemami.

Nieubłagany proces, który wyczytaliśmy wyżej z samych ust polskich decydentów, dowodzi, że o niezależnej gospodarce nie może być mowy i że kapitalizm jest systemem jednoczącym interesy proletariatu w skali globalnej. To, czy polski przemysł jest znacjonalizowany, czy prywatny, nie ma znaczenia: polski urzędnik, tak jak pan Dassault5 bądź pan Peugeot, jest zdyscyplinowanym agentem Kapitału, aplikującym wszystkie jego prawa narzucane za pośrednictwem konkurencji. W roku 1964, gdy opracowywano plan na lata 1966–1970, Biuro Polityczne oznajmiło, iż „w stosunku do rozwiniętych krajów kapitalistycznych przewiduje się intensyfikację relacji handlowych w oparciu na polityce pokojowego współistnienia i współpracy”; stąd znaczenie „analizy trendów światowego rynku, zdolnych do odpowiadającej modyfikacji struktury polskiej produkcji6.

Realizacja tego planu potwierdziła, że specjalizacja produkcji przemysłowej pomogłaby w rozwiązaniu kwestii handlu zagranicznego:

W pierwszym etapie uprzemysłowienia należało rozwijać produkcję we wszystkich możliwych aspektach. Niemniej, w tak zróżnicowanej produkcji niemożliwy był do osiągnięcia poziom jakości równy światowemu, skąd konieczność ucieknięcia się do selekcji. Decyduje się zatem obecnie przyszłość poszczególnych gałęzi przemysłu […]. Polski przemysł specjalizuje się głównie, z punktu widzenia eksportu, w sektorach takich jak: pojazdy pływające, pojazdy kolejowe, obrabiarki, sprzęt budowlany, wyroby włókiennicze […].7

Podczas gdy przez długi czas priorytetem był przemysł ciężki (roczny wzrost o 16,5% w latach 1950–1956), teraz nadeszła kolej na przemysł chemiczny, maszynowy i przetwórczy. Spośród tych gałęzi stocznie prowadziły zawsze intensywną działalność eksportową do ZSRR. Jednakże na rynkach światowych, w które celuje państwo polskie, branża ta jest bardzo konkurencyjna. „Newsweek” pisał w roku 1967: „Wydaje się niewyobrażalne, że kraj odcięty od morza na ponad 100 lat, którego przemysł morski został unicestwiony w czasie wojny, osiągnął taki poziom rozwoju. Jeśli chodzi o eksport statków, Polskę wyprzedzają jedynie Japonia, Szwecja i Niemcy”. Co więcej, jest to przemysł wymagający dużego nakładu siły roboczej, a zatem podatny na racjonalizację, to znaczy oszczędności na kapitale zmiennym. W polskich stoczniach zdarzyło się zatem to samo, co się dzieje w każdym kapitalistycznym przedsiębiorstwie: aby zachować konkurencyjność na rynku światowym, zamrożono płace, zwiększono tempo produkcji, wprowadzono nowy system premii wzmagający intensywność pracy, dokonano zwolnień itd. I oto właśnie sposób, w jaki rynek światowy, to znaczy całość światowego systemu kapitalistycznego, a nie ten czy tamten pojedynczy kapitalista w cylindrze, może wywierać presję na polskim proletariacie. Posłuchajmy zresztą, co ma na ten temat do powiedzenia „Trybuna Ludu”, organ polskiej partii:

Stocznia Gdańska, jeden z wiodących zakładów polskiego przemysłu, zwiększała ostatnimi czasy z roku na rok swoją produkcję, dostarczając coraz więcej statków na eksport oraz na potrzeby polskiej żeglugi […]. Stocznia doświadcza również złożonych problemów, które mogą prowadzić do niezadowolenia. Dotyczą one organizacji pracy, niezbędnej modernizacji zakładu oraz konieczności znacznego obniżenia kosztów produkcji.

Które kapitalistyczne społeczeństwo nie doświadcza tych „problemów”? Które nie przejmuje się organizacją, wyposażeniem oraz obniżaniem kosztów (szczególnie siły roboczej)? Polska ani na moment nie przestała być społeczeństwem burżuazyjnym i merkantylnym, wyznającym kult rytmu akumulacji, i które musi koniecznie — o ile chce przetrwać — otwierać się bardziej i bardziej na handel światowy oraz wymianę kapitału. Jej gospodarka musi więc przystosowywać się do rynków, których pragnie, jej urzędnicy stają się specjalistami od marketingu, a szefowie uczą się „socjalistycznego zarządzania”. Jedno prawo jednoczy wszystkie sektory produkcji: produkować więcej, zawsze więcej i mniejszym kosztem. Sprawiać, by robotnik wylewał siódme poty i obiecywać mu lepszy świat jutro, zawsze jutro.

Tymczasem pozostaje jeszcze wiele do zrobienia, aby Polska mogła stać się „respektowanym partnerem” wielkich krajów kapitalistycznych: polskie produkty, z rzadkimi wyjątkami, nie są w stanie konkurować z zachodnimi pod względem wzornictwa, jakości i wykończenia; jest jeszcze alternatywa — zawsze można się uciec do dumpingu!8 Jaka inna może być zatem przyszłość warunków pracy polskich proletariuszy niż wzrost tempa pracy i rygorystyczna kontrola płac?! Jaki inny rodzaj rządu mógłby być w stanie zastosować inny program, o ile światowa rewolucja nie wyeliminuje światowych stosunków produkcji kapitalistycznej? Rząd polski kilkakrotnie obiecywał poprawę warunków życia i wyżywienia ludności. W dalszej części tekstu rozeznamy się w sytuacji rolnictwa. Na razie ograniczymy się do dóbr konsumpcyjnych pochodzenia przemysłowego, z podziałem na sektory. W latach 1964–1968 widzimy nieustanny spadek stopy „wzrostu” przemysłu spożywczego w kierunku zera. Ogólnie, tempo wzrostu działów dóbr produkcyjnych i konsumpcyjnych prezentuje się następująco:

1965 1966 1967 1968 1969
Dobra produkcyjne (Dział I Marksa) 9,8% 8,0% 9,0% 8,0% 9,0%
Dobra konsumpcyjne (Dział II Marksa) 7,1% 6,4% 4,8% 5,1% 5,6%

Źródło: ONZ.

Zjawisko to, powszechne w krajach wschodnich, jest typową formą rozwoju kapitalizmu w młodej fazie. Cała akumulacja podporządkowana jest potrzebom podstawowej infrastruktury, podczas gdy ludność wiejska proletaryzuje się, emigruje do miast i wiedzie nędzny żywot. Należy jednak dodać do tego pewną nowoczesną cechę charakterystyczną: demokracje ludowe, takie jak Rosja, doświadczają trwałej słabości rozwoju sektora dóbr konsumpcyjnych, z jednej strony z powodu niedostatku kapitału, z drugiej za sprawą bodźca w postaci międzynarodowej konkurencji, która popycha najbardziej dochodowe w krótkim terminie sektory ku nadmiernej industrializacji, podczas gdy trwały kryzys rolnictwa w tych krajach nie sprzyja „konkurencyjności” branż konsumpcyjnych. Szaleństwo kapitalistycznej akumulacji prowadzi zatem — tutaj jeszcze bardziej niż gdziekolwiek indziej — do gloryfikacji inwestycji i machania ręką na konsumpcję.

Jak pokazuje nasza tabela, od roku 1945 obserwuje się w Polsce stały spadek stopy wzrostu produkcji przemysłowej. Oto jedno z podstawowych praw społeczeństwa kapitalistycznego uwypuklonych przez marksizm, bezpośrednio związane z historyczną tendencją zniżkową średniej stopy zysku (którą Stalin przez ogromny błąd zastąpił prawem maksymalnego zysku!). A zatem: gdy pojawia się przemysł kapitalistyczny, tempo akumulacji kapitału jest maksymalne; potem spada; nie jest jednolite, a postępuje wieloma skokami, przez długie okresy wydając się niższe, lecz przyspieszając na nowo po kryzysach gospodarczych, wojnach, a zwłaszcza po klęsce i zniszczeniach w danym kraju.

Przy równym wieku formy kapitalistycznej, tempo wzrostu jest najwyższe dla tych krajów, które uprzemysłowiły się i zmechanizowały jako ostatnie. Wynika to z faktu, iż technologia dostępna dla nich od samego początku jest bardziej zaawansowana, co skutkuje zmienionym organicznym składem kapitału: więcej materiałów jest przetwarzanych takim samym nakładem siły roboczej. To ogólne prawo odnajdujemy w Polsce, gdzie w następstwie wojennych zniszczeń tempo akumulacji sięgało 25% w skali roku, licząc od roku 1945. Od tamtego czasu nieustannie spada. Poza tym Polska jest wyraźnie w tyle za Niemcami i Japonią w tym wyścigu kapitalistycznej akumulacji. Konsekwentnie, prawo, o którym mowa, obowiązuje w odniesieniu do stopy wzrostu inwestycji w środki trwałe — co pokazuje nasza tabela — a także dochodu narodowego. Jako że większość dochodu narodowego przeznaczana jest na inwestycje mające na celu reprodukcję kapitału i jak największe rozszerzenie jego akumulacji, konsumpcja ograniczona zostaje do minimum.

Poza tym problem socjalizmu nie leży w innym czy „lepszym”, „sprawiedliwszym” podziale dochodu, ale w globalnej socjalizacji całości pracy i całości jej produktu, mając na uwadze społeczną satysfakcję masy konsumentów: prawo i rachunkowość epoki burżuazyjnej zostaną prędko zniesione. To właśnie rozwinął Marks w Kapitale: im większe bogactwo narodowe, tym większy dochód narodowy, tym bardziej również klasa robotnicza popada w niewolę kapitału, tym bardziej globalny wzrost ilości produktu powstałego jednakowym wysiłkiem produkcyjnym jest trwoniony w absurdalnej anarchii zarządzania handlowego i indywidualnego. Wyścig o akumulację dochodu całkowitego bądź per capita oraz marży przeznaczonej na inwestycje produkcyjne w tempie wyższym od tempa przyrostu ludności przebiega w kierunku przeciwnym do bezpośrednich i historycznych interesów proletariatu, do rewolucyjnej realizacji socjalizmu na świecie i do likwidacji klasowego poddaństwa.

3. Nędza burżuazyjnego rolnictwa

Akumulacja kapitału jest nadrzędnym prawem każdego państwa burżuazyjnego, nawet tego pod etykietą „socjalistyczne”. Jednak tempo tej akumulacji zależy od stopy inwestycji, a spadający wzrost tego, co burżuazyjni ekonomiści nazywają „dochodem narodowym”, pociąga za sobą również i spadek inwestycji. W ten sposób państwo polskie zostało zmuszone do zrewidowania swojej polityki dopłat rolnych celem uwolnienia z tego sektora kapitału na rzecz przodujących gałęzi przemysłu, który jest domeną par excellence akumulacji kapitalistycznej, ponieważ nie jest dotknięty ograniczeniem liczby obiegów, jakie prawa natury nakładają na kapitał w rolnictwie.

To właśnie w roku 1956 przyjęto nową politykę rolną, a struktura agrarna dzisiejszej Polski, będąca — mówiąc pokrótce — ceną, którą Gomułka zapłacił za dojście do władzy, daje dokładną miarę „postępowości” reżimu uparcie uważanego przez niektórych za socjalistyczny.

Już przed rokiem 1956 polskie rolnictwo nie było w zbyt optymistycznym stanie z powodu furiackiej „kolektywizacji” ziemi, skopiowanej z ZSRR lat 1929–1930. Obecnie dziewięć na dziesięć gruntów należy do „sektora prywatnego”, co w oficjalnej terminologii9 oznacza, iż są one własnością rolników — drobnomieszczan lub kapitalistów ziemskich. Co się zatem stało? Wykonując pełny odwrót, z powodów, które już znamy, w roku 1956 rząd zezwolił chłopom na wybór między gospodarstwem indywidualnym, spółdzielnią wytwórczą i każdą inną formą pracy wspólnej. Odpowiedź chłopów nie mogła być inna: w mgnieniu oka dziewięć dziesiątych ziemi zostało „zdekolektywizowane”, liczba spółdzielni spadła z 10 do 2 tys., chłopi pospiesznie podzielili się zapasami oraz inwentarzem żywym i starannie uregulowali długi wobec państwa. Od tamtego czasu ziemia nie przestała się rozdrabniać, do tego stopnia, że między rokiem 1950 a 1965 liczba gospodarstw rolnych wzrosła o 628 tys.!10 Jeśli chodzi o gospodarstwa państwowe powstałe podczas rzekomego „tworzenia polskiego socjalizmu” na ziemiach skonfiskowanych dużym właścicielom ziemskim, zostały one stopniowo zlikwidowane na rzecz niektórych z tych kułaków, coraz bardziej zasymilowanych z pozostałymi indywidualnymi rolnikami, i którym „przywrócono ich prawa”.

Jakie jest znaczenie takiej polityki? Na pewno nie miałaby racji bytu, gdyby istotnie chodziło o rozwiązanie kwestii agrarnej, czyli o wyprowadzenie rolnictwa z marazmu, w który wtrąciła je wcześniejsza polityka przymusowej kolektywizacji. Marazm ten, tak jak w ZSRR, wynikał z jednej strony z faktu, że niewidzący poprawy własnego losu chłopi mniej lub bardziej sabotowali produkcję, a z drugiej, że bez odpowiedniego wyposażenia (maszyny i nawozy), tworzenie większych jednostek rolniczych nie jest w stanie dać pożądanych efektów. Aby rozwiązać kryzys agrarny (choć to nie był główny cel rządu, który pragnął, przeciwnie, pobudzić rozwój przemysłu), jedynym rozwiązaniem byłoby upowszechnienie państwowych gospodarstw rolnych wraz z całym niezbędnym wyposażeniem. Taki środek — który nie miałby zresztą w sobie nic „socjalistycznego”, ale byłby konsekwentnym środkiem wielkokapitalistycznym — rzeczywiście umożliwiłby zwiększenie marnych plonów w rolnictwie, wciąż niezwykle zacofanym w porównaniu z zachodnimi krajami kapitalistycznymi. Dla państwa burżuazyjnego, takiego jak państwo polskie, zastosowanie takiego środka było niestety niemożliwe, ponieważ byłoby sprzeczne z zamierzonymi celami, znacząco zwiększając, zamiast zredukować, obciążenie reprezentowane przez rolnictwo w ogólnym bilansie państwa — państwa koniecznie industrialistycznego, bo burżuazyjnego.

Z punktu widzenia marksizmu „liberalizacja” z roku 1956 nie może być postrzegana jako krok wstecz w stosunku do sytuacji uprzedniej, z tego powodu, że nigdy nie uznaliśmy, jakoby spółdzielnie — kołchoźnicze bądź nie — stanowiły krok naprzód w stosunku do tradycyjnego burżuazyjnego rolnictwa. Ale jeśli tę liberalizację zestawimy z „socjalistycznymi” pozorami rządu, to była oczywiście regresem oraz ukrytym wyznaniem rzeczywiście realizowanych celów. Usiłując ten regres zatuszować, polska partia nie bała się nawet udawać, że „chce wspierać walkę najbiedniejszych chłopów […] nie spowalniając jednak przy tym produkcji przez podejmowanie bezpośrednich środków przeciw właścicielom zamożnym”, co sprowadza się do… kwadratury koła i świadczy jedynie o niesamowitym cynizmie, z jakim „stalinowski socjalizm” od zawsze starał się przedstawiać każdy ze swych wybrzmiałych zwrotów o 180 stopni jako kolejny dowód na… rygorystyczną ciągłość swej linii!

W rzeczywistości — i jest to całkiem jasne — państwo rządzone przez Gomułkę, będąc zmuszone do pozbycia się ciężaru rolnictwa, by spróbować bardziej ożywić przemysł, zwyczajnie pozostawiło… kapitalistycznym prawom rynku zadanie poprawy wydajności pracy na wsi, koncentracji ziemi oraz utworzenia dużych, konkurencyjnych przedsiębiorstw rolnych. Innymi słowy, pozostawiło kapitalizmowi zadanie zaopatrzenia miast, a zwłaszcza wytwórców: cóż innego robiły klasyczne burżuazyjne państwa liberalne?

Jeśli Gomułka i jego kompani spodziewali się cudownej interwencji wolnorynkowych sił w sprawie modernizacji polskiego rolnictwa, to będą zawiedzeni. W istocie, o ile, poznawszy zalety pracy wspólnej, wielu chłopów utworzyło „kółka rolnicze”, w których rządzący upatrzyli sobie… „specyficznie polską drogę do socjalizmu”, to zdecydowana większość drobnych rolników, którym „socjalistyczne” państwo polskie umożliwiło całkowicie legalny byt, pozostała nie tylko biedna i nieobyta, ale także ogarnięta drobnomieszczańskim duchem właściciela rozpaczliwie przywiązanego do działki, na której bardziej wegetuje, niż żyje. I rzeczywiście, w roku 1959 sam Gomułka zmuszony był przyznać, iż metody gospodarowania na wsi „nie różnią się zbytnio od tych, jakie były przed 59 laty”. Nie grzeszył on z pewnością nadmiarem pesymizmu, ponieważ, w stosunku do roku 1949, roczne stopy wzrostu produkcji rolnej wahały się, w zależności od przypadku, pomiędzy 2,5% a 2,8%, co jest liczbą bardzo małą. Jeśli popatrzy się teraz na te wskaźniki wzrostu w przeliczeniu na mieszkańca, to w przypadku produkcji roślinnej dążą one do zera, a w przypadku produktów pochodzenia zwierzęcego rosną jedynie bardzo powoli (o ile nie spadają). Plony głównych produktów pozostają zatem znacznie niższe niż w nowoczesnych krajach kapitalistycznych; jeśli zaś chodzi o sprzęt, to choć jest go więcej, nadal jest w tyle w porównaniu do tych krajów, a zwłaszcza do Francji.

Te żałosne wyniki dowodzą, że, wbrew powszechnie panującym złudzeniom, polityka liberalna nie jest bardziej owocna niż „autorytarna” polityka à la Stalin w zakresie rolnictwa, to znaczy, gdy mowa o niwelowaniu odwiecznej przepaści między drobnomieszczańskim rolnictwem Europy Wschodniej a wielkokapitalistycznym rolnictwem zachodnim. Dowodem jest to, że jeśli w ZSRR biedni i ordynarni mużycy sprzed roku 1929 przekształceni zostali w połowie w pracowników najemnych, w połowie w drobnych właścicieli, nie uwalniając się przy tym zbytnio od początkowego stanu zacofania, to samo można powiedzieć o polskich chłopach, przywróconych łaską gomułkowskiego państwa do swej głupiej „godności” wolnych właścicieli rolnych.

Jeśli polityka liberalna była więc, co do modernizacji polskiego rolnictwa, równie jałowa, jak wcześniejsza polityka autorytarna, to było tak dlatego, że, pozostawiony mechanizmowi rynkowemu, proces koncentracji ziemi i modernizacji technologicznej, który na Zachodzie zajął wieki i w wielu miejscach daleko mu jeszcze do końca, jest z konieczności procesem bardzo powolnym. Autentyczny socjalizm proponuje go przyspieszyć nie zasłonami dymnymi, jak woluntarystyczni sprawcy „przymusowej kolektywizacji” à la Stalin, lecz z pomocą metod całkiem oryginalnych, będących zupełnie poza zasięgiem państwa burżuazyjno-przemysłowego.

To powiedziawszy, ta liberalizacja, polityka w znaczeniu dosłownym reakcyjna, stanowiła, całkiem wbrew woli rządzących, rewolucyjny punkt zwrotny w ewolucji Polski, w sensie takim, w jakim Marks celebrował rewolucyjne skutki wolnego handlu przeciwstawionego protekcjonizmowi, bo choć nie uczyniła niczego w kierunku rozwiązania kryzysu agrarnego, to, zupełnie odwrotnie, jednym ruchem pogorszyła sytuację gospodarczą klasy robotniczej!

Co się w istocie stało? Pozostawiając modernizację rolnictwa prawom rynku, rząd Gomułki zmuszony był znacznie podnosić — począwszy od roku 1957 — ceny obowiązkowych dostaw płodów rolnych dla państwa. Faktem jest, że w roku 1971 rząd płaci trzy razy więcej za kwintal pszenicy i za kilogram cielęciny oraz dwa razy więcej za kilogram wołowiny niż w roku 1956, bez żadnego wzrostu całkowitej produkcji — rolnicy konsumują po prostu nieco więcej niż wcześniej. Przykładowo, już w październiku roku 1959 rząd zmuszony był podjąć decyzję o 25-proc. wzroście cen mięsa (10% dla wieprzowiny) przy jednoczesnym zamrożeniu płac i podniesieniu norm pracy, nazwanych „śmiesznie niskimi”11. Plan na lata 1961–1965 przewidywał, celem rekompensaty tych podwyżek, wzrost płac w wysokości 23–25%, lecz w rzeczywistości ograniczony został do 8%! W roku 1966 nie przekroczył 3%, a w 1967 spadł do 2,1%!12

Widać więc, że o ile przed rokiem 1956 państwo polskie starało się do pewnego stopnia rozkładać wysokie koszty kapitalistycznej modernizacji kraju pomiędzy klasę robotniczą z jednej strony, a chłopów z drugiej — nie w celach socjalistycznych, ma się rozumieć, a dla zachowania w Polsce kapitalizmu — to od tamtej pory, przeciwnie, musi mimowolnie przewodzić nad prawdziwym transferem dochodu od miejskich klas najemnych do warstw chłopskich, a w niektórych przypadkach nawet do wspomnianych wcześniej dużych właścicieli ziemskich. Wiedząc, że w Polsce około połowy budżetu rodziny robotniczej przeznaczane jest na żywność13, można sobie wyobrazić, jak katastrofalne skutki miała ta nowa polityka dla materialnej doli robotników miejskich oraz że nie mieli oni w związku z tym innego wyjścia, niż się zbuntować!

W każdym razie państwo polskie nie może bardziej niż żadne inne państwo burżuazyjne zrezygnować ze swej polityki industrialistycznej, skazującej rolnictwo na rozwój znacznie wolniejszy od rozwoju przemysłu i podtrzymującej, nawet w krajach rozwiniętych, niepokój społeczny zarówno na wsi, jak i w miastach. To dlatego szuka ono obecnie sposobu na wybrnięcie z kryzysu rolnego w dobrze znanym w kapitalistycznej Francji panaceum — scalaniu gruntów — a środki, które proponuje, by to osiągnąć, są nie bardziej oryginalne, gdyż obejmują… przyznanie niewielkiej emerytury pracownikom, którzy zgodziliby się zrzec ziemi na rzecz państwa! Jako że jedynie 5% gruntów ornych uprawianych jest przez chłopów powyżej 60 roku życia, od razu widzimy potencjalny zakres takiego działania! Dodajmy do tego obowiązek zamiany działek w niektórych przypadkach i oto mamy w komplecie obecną wielką politykę polskiego rządu w kwestii rolnej!

Brak śmiałości tych środków wynika ze sprzeczności, w której potrzasku znalazł polski reżim. Z jednej strony w jego najlepszym interesie leżałby służący stabilności społecznej rozwój nowoczesnego rolnictwa kapitalistycznego oraz idąca z nim w parze redukcja wiejskiego przeludnienia, na które państwo to cierpi tak samo jak każde inne państwo o niskim poziomie kapitalistycznego rozwoju. Z drugiej jednak strony każde działanie w takim kierunku doprowadziłoby oczywiście do wzmożonego odpływu ludności z obszarów wiejskich, z którego wchłonięciem polski przemysł jest tym bardziej niezdolny sobie poradzić, że już teraz musi liczyć się po pierwsze z wyżem demograficznym14, a po drugie z napływem kobiet na rynek pracy.

Nie mogąc za nic przyspieszyć tego procesu, polski rząd, przeciwnie, prowadził politykę chowania głowy w piasek w odpowiedzi na już istniejący exodus ludności wiejskiej: jego ostatni plan pięcioletni na lata 1966–1970 „nie zakładał” (!) w tym okresie „żadnych znacznych przesunięć obecnej nadwyżki wiejskiej siły roboczej do miast”! W rzeczywistości populacja rolnicza zmalała już z 47% ogółu populacji w roku 1950 do 38% w 1963! Celem wchłonięcia tego napływu ludności wiejskiej plan przewidywał na lata 1961–1965 zaledwie 735 tys. nowych miejsc pracy, podczas gdy potrzeba ich było 1,25 mln, czyli o 70% więcej! Podobnie, w latach 1966–1970 prognozowany przyrost netto nierolniczej siły roboczej wynosił 300 tys. pracowników rocznie, podczas gdy należało go było wyceniać ponad dwa razy wyżej, pomiędzy około 600 a 750 tys. osób15. Wymogi handlu zagranicznego i rynku światowego zobowiązują polski rząd do priorytetowego traktowania produkcji „intensywnej i selektywnej”, czyli zamykania nierentownych przedsiębiorstw, czemu z konieczności towarzyszyć będą masowe zwolnienia. W przyszłości polski przemysł będzie więc jeszcze mniej niż kiedykolwiek w stanie wchłonąć siłę roboczą pochodzącą z przyspieszonego odpływu wiejskiego. Przeciwnie, rząd zmuszony będzie oficjalnie uznać, zupełnie jak najbardziej cyniczni przedstawiciele kapitalizmu, konieczność istnienia bezrobocia!

Drugą przeszkodą w modernizacji struktury agrarnej pozostają, tak jak w roku 1956, wysokie koszty: zastąpienie drobnej hodowli indywidualnej hodowlą na dużą skalę wymagałoby kolejnych ogromnych inwestycji (wykwalifikowany personel, obory itd.), do których dochodzą inne koszty mechanizacji i przekwalifikowywania. Ze względu na strukturalny niedobór kapitału polski system gospodarczy nie jest w stanie tym inwestycjom podołać. Ponadto plan pięcioletni 1971–1975 przewiduje dla rolnictwa jedynie 15% całości środków inwestycyjnych, co stanowi wyraźny spadek w stosunku do poprzedniego okresu i bez wątpienia nie może pozwolić na osiągnięcie średniego wzrostu w wysokości 2,8% rocznie. Kwestionowanie obecnej struktury produkcji chłopskiej jest więc poza dyskusją. I tak „Le Monde” z 1 sierpnia roku 1970 wydrukował deklarację polskiego ekonomisty, który stwierdził, że prywatne rolnictwo będzie dominować w Polsce jeszcze przez kolejne 25 lat: „Przekształcenie prywatnych gospodarstw rolnych w państwowe wymagałoby ogromnego nakładu kapitału. Szacuje się, że socjalizacja każdego hektara ziemi kosztowałaby na ten moment rząd ponad 40 tys. złotych (52 tys. franków). Również w przyszłości większość gospodarstw rolnych w Polsce należeć będzie zatem do osób prywatnych”.

Niezdolny takim trudnościom stawić czoło, rząd został zmuszony wybrać (tu, jak i wszędzie indziej) drogę powolnych reform. Jednakże presja światowego rynku nie chce słyszeć o tego rodzaju kompromisie, a część ludności musi w pewnym momencie za to zapłacić. W latach 1956–1960 oraz, w mniejszym stopniu, 1961–1965, powodzenie planów eksportowych zależało w dużej mierze od wyników produkcji rolnej. Celem na rok 1970 była całkowita samowystarczalność w zakresie zbóż, a jednak Polska musiała zaimportować wtedy dwa mln ton pszenicy! Oczywiście, polscy eksperci „wyliczyli”, że poprzez „wyeliminowanie problemu” małych działek możliwe będzie zwiększenie produkcji zbóż o 1,5 mln ton (czyli 75% deficytu). Widzieliśmy jednak, w jakim stopniu taka hipoteza jest nierealna! Jedyne, co da się więc zrobić, to po raz kolejny kazać ponieść ogromny ciężar tego zacofanego rolnictwa pracownikom z miast. To ku temu rozwiązaniu ponownie musiał skłonić się polski rząd, w tym samym czasie, gdy starał się uwolnić od niektórych subwencji wypłacanych rolnikom, pozostawiając ich bezpośrednio na pastwę rynku. Pierwszy krok w tym kierunku poczyniono w listopadzie roku 1970, wydając szczególnie podłe oświadczenie Przewodniczącego Rady Państwa, który bez skrępowania oznajmił: „Polacy wydają zbyt dużo pieniędzy na żywność i nie kupują wystarczająco dóbr konsumpcyjnych produkcji przemysłowej”.

Ten do cna nikczemny atak był rzecz jasna skierowany na proletariuszy, którzy oczywiście nie są w stanie „wybierać” między jedzeniem a telewizorem (choćby zresztą ze względu na ceny!). Odpowiedzialność ponosi drobny właściciel chłopski, a poza nim cała zacofana struktura polskiego kapitalizmu. Miesiąc później nastąpił gwałtowny wzrost cen produktów rolnych, a jego następstwa są nam znane. Wreszcie, 3 stycznia roku 1971 nowy rząd ogłosił przyznanie zwiększonej zapomogi dla chłopstwa w formie kredytów na inwestycje produkcyjne oraz dla gospodarstw, które bądź to mają dobre plony, bądź to zajmują się w znacznej części hodowlą. Środki te, które można uznać za „premię za dobre sprawowanie” dla warstw chłopskich, mają trafiać — jak można się domyślać — do średnich i dużych gospodarstw i pogłębią jedynie nieuchronną ruinę drobnej, indywidualnej działki: „państwo robotnicze” słusznie więc zbliża się do swego ojca chrzestnego, Kościoła!

Trudności, z jakimi zmaga się Polska, na obraz Rosji, potwierdzają podstawową tezę historyczną marksizmu: kapitalistyczny sposób produkcji stanowi ogromną zdobycz w tym, że ułatwia człowiekowi konsumpcję najrozmaitszych produktów przemysłowych. Z drugiej strony relatywnie utrudnia mu on konsumpcję produktów żywieniowych i wytworów rolnictwa w ogóle. Polscy rządzący, stawiając sobie za cel uczynienie rolnictwa „opłacalnym” poprzez konkurencję, nie są w stanie uciec prawu, które powoduje w ich reżimie regres rolnictwa przy galopującym przemyśle. Pozostają im jedynie daremne próby rozwiązania nierozwiązywalnej sprzeczności pomiędzy przemysłem a rolnictwem, cały czas zachowując pomiędzy nimi związek handlowy.

4. Handel i prawo wartości

Reżimy „demokracji ludowej” opierają się na brutalnej sile i inwigilacji policyjnej. Nie mają już do dyspozycji, jak na Zachodzie, „komunistycznych” partii w kieszeni burżuazji, które mogłyby im posłużyć do mierzenia temperatury różnych warstw społecznych. Pozostaje jedynie brutalność, prowadząca do krwawych starć i spektakularnych zwrotów akcji. Byliśmy świadkami, na przykład, jak rząd Gierka anuluje wszelkie podwyżki cen, prezentowane niewiele wcześniej jako niezbędne „stymulanty” gospodarcze, i przystępuje do szeroko zakrojonych czystek. Ale jeszcze bardziej znamienne jest to, że w następnych tygodniach po polskim wybuchu wszystkie kraje wschodnie — z ZSRR na czele — spiesznie podjęły gospodarcze i polityczne środki ochronne, takie jak obniżka cen czy podwyżka niektórych wynagrodzeń. Pokazuje to nie tylko lęk pseudokomunistów przed bezpośrednimi konsekwencjami, jakie zamieszki w Polsce mogą mieć wśród warstw pracujących całego bloku, ale także to, jak wąskie jest ich pole manewru.

Istotnie, jak pożyteczny by nie był dla celów kapitalistycznej konserwacji w tych krajach, każdy zbyt „liberalny” środek skazany jest na zderzenie nie tylko z wetem ZSRR, ale także z niezadowoleniem sąsiadujących demokracji ludowych16.

Waga ZSRR, na poziomie stricte gospodarczym, jest znacząca. Stosunki handlowe między tym krajem a Polską są bardzo charakterystyczne dla radzieckiego „odwrotnego kolonializmu”: 76% trafiających tam polskich dostaw stanowią złożone wyroby przemysłowe, podczas gdy 62% dostaw rosyjskich do Polski stanowią produkty początkowe (wspomnijmy nawiasem, że 90% produkcji polskich stoczni eksportowane jest do Rosji). Można by więc sądzić — co da się w różnych miejscach wyczytać — że „warunki handlowe” są korzystne dla Polski, która wychodzi z dodatnim bilansem handlowym.

Sytuacja jest zupełnie inna. „Wymiana” pomiędzy „bratnimi krajami” jest zazwyczaj obliczana w taki sposób, żeby jej saldo wynosiło zero (coś, co nazywają oni, w swoim straganiarskim języku, „wzajemną korzyścią”). Ale to nie koniec: Moskwa płaci za swój import w niewymienialnych rublach, podczas gdy jej satelity muszą płacić w twardej walucie. Gdy wymiana jest „wzajemna”, ZSRR płaci w naturze, co pozwala mu zaoszczędzić na jakości produktu (jak w przypadku dostawy rudy żelaza, która była tak bezużyteczna, że trzeba ją było zatopić w Bałtyku). Radzieccy „specjaliści” zasiadają na kluczowych stanowiskach w polskiej produkcji, aby monitorować i stymulować dostawy do Rosji. Obecny szef polskiego rządu zadeklarował ostatnio: „Wszędzie, gdzie działają, wzajemne dostawy znacznie się zwiększyły”, na co szef rzeczonych „specjalistów”, pewien Lisieczko, odpowiedział: „Współpracujemy na rzecz wzrostu obrotów w naszych relacjach handlowych”. Jednakże dobrze rozumiany interes polskiego kapitalizmu zmierza w dokładnie odwrotnym kierunku, to znaczy w kierunku zwiększonej wymiany towarów i kapitału z uprzemysłowionymi krajami Zachodu oraz istotnego rozluźnienia więzi handlowych przede wszystkim z ZSRR. To właśnie tego ten ostatni chce za wszelką cenę uniknąć i to właśnie to pokazuje, że Czechosłowacja jest ponownie zdominowana o wiele bardziej przez „porozumienia handlowe” z Rosją niż przez radzieckie czołgi i oddziały, które są tam, by te porozumienia egzekwować.

Podczas wizyty „przyjaźni” Gierka w ZSRR 5 stycznia roku 1971, Radio Moskwa oświadczyło: „W kolejnym planie pięcioletnim oba nasze kraje przywiążą pierwszorzędną wagę do współpracy w dziedzinie produkcji, uwzględniając nie tylko swoje własne potrzeby, ale także potrzeby swoich przyjaciół”. Potem nastąpiło wezwanie do integracji gospodarczej. Chodzi tu oczywiście o potępienie polskiej tęsknoty do niezależności w zakresie „przyjacielskiej pomocy” udzielanej kosztem pozbawienia mas pracujących dostępności na rynku artykułów spożywczych pierwszej potrzeby. (Ładując beczki z rybami, szynką czy masłem, dokerzy w Gdańsku, Szczecinie, Gdyni doskonale wiedzą, że w tym samym czasie ich żony stoją w kolejkach po te same towary. Według prasy rewolta wybuchła w Gdańsku, gdy dokerzy ładowali polską pszenicę na statek o pojemności 55 tys. ton zmierzający do Północnego Wietnamu; radio ogłosiło właśnie import pszenicy radzieckiej: duża część ładunku została bezzwłocznie zatopiona w Bałtyku).

Cała polityka ZSRR polegać będzie na ograniczaniu — jak długo się tylko da — związków jego satelitów z kapitalistycznym Zachodem w celu zachowania dla siebie wyłączności i płynących z niej korzyści. „Korzyść” znaczy kapitalizm, nawet jeśli mowa o korzyściach „obustronnych”. Korzyść i zysk z kapitału to terminy wyrażające to samo. Należy pamiętać, iż burżuazyjni ekonomiści ery liberalnej byli zgodni, że produkty powinny być sprzedawane na wspólnym rynku i że ten, kto czerpie w takiej sytuacji największy zysk, powinien być ogłoszony zwycięzcą. Oto cała burżuazyjna treść teorii pokojowego współistnienia i naśladownictwa, do której odwołuje się — bardziej hałaśliwy od innych, bo i bardziej biedny — kolega Mao. O ile jednak, bez wątpienia, Zachód wyszedł z tej konfrontacji zwycięsko, to na Wschodzie to właśnie Rosja nieustannie triumfuje kosztem swych satelitów. Odbija sobie u nich to, co traci na zewnątrz, tak jak to robią wielkie kraje kolonizatorskie wewnątrz swych imperiów. Ale tutaj sprawy się odwracają, gdyż Rosja jest zacofanym „starszym bratem”. Jej handel zagraniczny ma strukturę zbliżoną do nierozwiniętych krajów pozaeuropejskich (eksport surowców, import wyrobów gotowych), lecz dzięki swej sile militarnej jest ona jednocześnie krajem dominującym, imperialistycznym. Dlatego też wykorzystuje tę siłę, jak widzieliśmy, by narzucać pasujące jej wymiany na najbardziej „korzystnych” warunkach. Co więcej, Rosja jest dla wszystkich swych satelitów dostawcą surowców. Widzieliśmy, jaka jest w tym zakresie zależność Polski: jej przemysł stanąłby z braku żelaza, aluminium, miedzi i ropy, gdyby przestała importować je z ZSRR. Przy ostatnim porozumieniu handlowym podpisanym 30 grudnia roku 1970, do którego doszło po „braterskiej” dostawie przez Rosjan 2 mln ton pszenicy, we wspólnym komunikacie stwierdzono: „Związek Radziecki zamierza zaopatrywać Polskę w fabryki, obrabiarki [itd.]. Umowa przewiduje ponadto zwiększenie dostaw produktów naftowych oraz gazu ziemnego; rud żelaza, manganu, chromu, miedzi, aluminium i niklu; bawełny, lnu, papieru, a także artykułów codziennego użytku”.

Tak więc, w przeciwieństwie do tego, co ma miejsce gdzie indziej, tutaj to zacofany kraj będący źródłem surowców „trzyma” inne kraje przemysłowe. Cóż za wymarzony przykład dla wszystkich tych, którzy chcieliby handlowego, utopijnego sojuszu wszystkich krajów Trzeciego Świata przeciw krajom imperialistycznym! Ale sama wola nie zrobi z ciebie Rosji! Na temat dostaw ropy naftowej do Polski „L’Expansion” z lutego roku 1970 pisze: „Jest to skuteczny środek wykorzystywany przez Moskwę do wywierania nacisku na decyzje polskiego rządu; gdy ten oddala się zbytnio od linii sowieckiej, Rosjanie zamykają rurociąg; ostatnim razem, co wydaje się niewiarygodne, paliwo musiało zostać w pośpiechu przetransportowane z Rumunii samolotem, aby zaspokoić podstawowe potrzeby […]”. Zdecydowanie to musiało mieć na myśli Radio Moskwa 5 stycznia roku 1971, gdy oświadczało: „Kraje braterskie polegają przede wszystkim na pracy własnych narodów, a jednocześnie korzystają z doświadczeń i osiągnięć swoich przyjaciół, dzięki wzajemnej pomocy, ułatwiającej rozwiązywanie złożonych problemów”!

Firmy kapitalistyczne znają doskonale zasady dywersyfikacji ryzyka: poprzez rozproszenie swoich dostaw i rynków niwelują one potencjalne konsekwencje utraty ważnego klienta czy dostawcy. Kraje „socjalistyczne” nie są wyjątkiem od tej reguły, ale jako że to rosyjski „starszy brat” zapewnia zboże, jedynie on może sobie pozwolić na luksus dywersyfikacji stosunków handlowych: handel między Polską a Rosją stanowi odpowiednio 36% i 10% ich całkowitej wymiany handlowej, pozostawiając Polskę w stanie głębokiej zależności od Rosji. Ostatnia umowa handlowa, która przewiduje 67-proc. wzrost wymiany w latach 1971–1975, oznacza jeszcze większe zniewolenie polskiej produkcji i w wyrachowany sposób blokuje jej zdolność do handlu z innymi, zachodnimi krajami kapitalistycznymi, dostarczającymi jej tak cenną dla naszych „socjalistycznych” przyjaciół obcą walutę.

Zrozumiałe jest zatem obarczone wysokim kosztem pragnienie przywódców demokracji ludowych, by uwolnić się spod rosyjskiej kurateli, by otworzyć granice dla zagranicznych produktów i kapitału (przynajmniej na tyle, o ile nie godzi to w ich własne bezpieczeństwo!). To właśnie oni są mistrzami liberalizmu w światowym handlu! Ich wykrwawione gospodarki potrzebują kapitału, który obfity jest tylko na Zachodzie. Teoria może sobie udawać, że mowa o dwóch gospodarkach, dwóch różnych systemach: niezwyciężona tendencja dąży do ich zbliżenia, do ich wzajemnego objęcia.

Jeśli przyznamy, że oprócz towarów również i zysk anonimowego kapitału przekracza kanałami międzynarodowymi wszelkie granice państwowe, to jakież pozostają wątpliwości co do kłamstwa „socjalizmu” w krajach wschodnich, gdzie „wyzyskiwacze zostali unicestwieni” i „wyeliminowana została burżuazja”? Chiny, faktycznie, opowiadają się za alternatywną opcją. Dla nich wygodniej było masowo, siłą perswazji wymuszać „narodową” wartość dodatkową niż żebrać u Wujka Sama. Przynajmniej nie utraciły narodowej godności ani niezależności! To nie ma znaczenia: we wszystkich tych formułkach wyczytać można cały kapitalizm. Dziś sowieckie imperium nie może już dłużej pozostawać takie, jakie było. Ogromna presja światowego rynku przenika przez wszystkie jego granice, a jej wpływy na zapóźniony wschodni kapitalizm wkrótce staną się nieodparte. Globalne zjednoczenie kapitalizmu jest konieczną tendencją, na którą zareaguje — już zaczyna reagować — globalne zjednoczenie proletariuszy. Udawanie, że pozostaje się poza tym wpływem, jest próżną iluzją, do której Moskwa próbuje się przywiązać i która doprowadzi do ogromnych konwulsji.

Wessani w cały ten wir, polscy rządzący nie mają — co sami przyznają — żadnego pola manewru. Jak to ujął jeden z nich w roku 1957: „Jesteśmy w sytuacji lokatora na ostatnim piętrze dobrze strzeżonego budynku bez okien”. Bez okien na kapitalizm zachodni, ma się rozumieć?!

Środki nadzwyczajne wydają się jednak tak konieczne, że nowy rząd będzie mógł tylko nadal podążać drogą rozpoczętą już przez jego poprzedników. Od razu na samym początku Gierek ogłosił, że nie ma pola manewru i dlatego środki podjęte w grudniu muszą zostać podtrzymane. Ponieważ jednak presja społeczna była silna, musiał się poddać, ale to było to możliwe tylko dzięki kredytom przyznanym w ramach zapłaty przez ZSRR, które oczywiście prędzej czy później będzie trzeba spłacić! Jednocześnie, o ile system „stymulantów” został chwilowo porzucony, to kontynuowane są badania „celem znalezienia systemu lepiej dostosowanego do warunków polskiej gospodarki”, który może polegać jedynie na wzroście tempa pracy, a więc wzroście wymęczenia pracowników.

Problem nieefektywności i zacofania polskiej gospodarki znany był już na długo przed wybuchem rozruchów robotniczych: marnotrawstwo siły roboczej i kapitału, niska wydajność pracy, nieadekwatna sieć transportu, starzenie się fabryk, zmierzch tradycyjnych źródeł energii, archaiczny charakter rolnictwa. Zalecane środki nie różniły się od stosowanych wcześniej przez Rumunię, Węgry, ZSRR itp. i zostały podsumowane w sloganie planu pięcioletniego 1971–1975: „Rozwój intensywny i selektywny”, to znaczy „ekonomicznie wydajny postęp techniczny i racjonalna alokacja zasobów, równoległy wzrost dochodu narodowego oraz konsumpcji”. Są to zresztą cele, które stawia sobie też szósty plan francuski, z użyciem tych samych określeń i z taką samą troską, by „wybierać najbardziej interesujące sektory przemysłu do sprzedaży ich produktów za granicę i w ten sposób uzyskać niezbędne środki na opłacenie importu”. Zbieżność nie jest przypadkowa, ponieważ kapitalizm jest międzynarodowy i kosmopolityczny — nieważne, czy francuski, czy polski!

Przewidziano zatem „reformę zarządzania zakładami pracy”, dokładniejszą kalkulację cen (rezultat widzieliśmy) oraz znacznie bardziej rygorystyczne systemy zachęt do pracy (testowany system zwiększył produkcję fabryczną, eliminując lepiej płatne nadgodziny). Polscy szefowie liczyli również na stopniowy spadek nadwyżki siły roboczej, począwszy od roku 1975, co pozwoliłoby na zamknięcie nierentownych przedsiębiorstw (na przykład kopalń) oraz zwiększenie produktywności w miejscach pracy bez obaw o nieznośne dla reżimu bezrobocie: „Począwszy od roku 1975, będziemy mogli podejmować ryzyko, ponieważ obfitość siły roboczej ustąpi miejsca jej brakom”17. Niech ci socjalistyczni szefowie sobie marzą o lepszym jutrze, w którym ograniczenie bezrobocia pozwoliłoby im wreszcie zapoczątkować wzrosty wydajności i tempa pracy. Wybuch społeczny będzie tym większy!

Nowa ekipa u władzy może jedynie podążać dotychczasową ścieżką: specjalizacja przemysłowa, przyspieszony rozwój turystyki, obniżka cen produktów przemysłowych… w miarę wzrostu ich produkcji (cóż za kapitalistyczna logika!), „ważny” (?) rozwój produkcji rolnej itd. Jednym słowem, solidny burżuazyjny program dla kandydata wyborczego!

Prawdziwie socjalistyczny plan natychmiastowej, despotycznej interwencji w gospodarkę będzie w rzeczywistości planem zwiększenia kosztów produkcji (w szczególności poprzez obniżenie zysków), skrócenia dnia pracy, dezinwestycji kapitału, ilościowego i jakościowego wyrównania konsumpcji. Odpowiedzią na „zyskowne zarządzanie”, na „prawdę cen”, na rozwój „intensywny”, będzie plan niedoprodukcji, drastycznej redukcji udziału w produkcji „dóbr kapitałowych”.

Oczywiście ograniczenie ludzkiego wysiłku możliwe będzie właśnie dzięki przeszłemu wzrostowi wydajności pracy: produkcja pozostanie odtąd na stałym poziomie lub będzie rosła łagodnie, w tempie ludzkim i harmonijnym. Jest to dokładne przeciwieństwo tego, o co starają się kraje wschodnie — zwiększania produkcji w takim samym wymiarze, w jakim wzrasta wydajność pracy. Frenetyczne apele o wysiłek produkcyjny (wybrzmiewające zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie) są oznaką desperackiego opierania się marksistowskiemu prawu zniżkowej tendencji stopy zysku poprzez wymaganie większej ilości pracy i większej ilości produktów. A jeżeli, zważywszy na poziom ich wynagrodzenia, pracowników nie stać na zakup tych dodatkowych produktów, należy znaleźć sposób na ich eksport w podboju rynków zewnętrznych. Taki jest piekielny cykl imperializmu i taka jest droga, którą podąża obecnie Polska. Ten wyścig o rynki może dla każdego przedsiębiorstwa przebiegać jedynie po dwóch torach: niskich kosztów produkcji i wojny imperialistycznej.

Walki klasowe wyrównują rachunki z demokracją

Przekonaliśmy się, że trudności gospodarcze, z jakimi boryka się polska klasa rządząca, i które doprowadziły do wybuchu robotniczego w grudniu roku 1970, wynikają z jednej strony z czysto kapitalistycznego charakteru stosunków produkcji w Polsce, a z drugiej z ograniczeń, w jakich zamykają się z konieczności wszelkie próby reform (na ogół służące kapitałowi do utrzymania klasy robotniczej w posłuszeństwie), w sytuacji gdy z jednej strony panuje, tak jak w Polsce, ubóstwo rozwoju kapitalistycznego (a nie jego przerost, jak na Zachodzie), a z drugiej, gdy ciężar imperializmu takiego jak rosyjski uniemożliwia narodowej klasie rządzącej osiągnięcie w zadowalającym dla niej stopniu połączenia z rynkiem światowym, w tym przypadku z rozwiniętym Zachodem. To w takich właśnie warunkach mechanizmy obronne całego kapitalizmu — obietnice nowych usprawnień politycznej demokracji z jednej strony, represje i terror z drugiej — pojawiają się w swej najczystszej i najbardziej ostentacyjnej postaci. Dzieje się tak za każdym razem, gdy sytuacja gospodarcza uniemożliwia wrogowi proletariatu przyznanie mu choćby najmniejszej realnej reformy, choćby odrobiny istotnego załagodzenia, nawet gdyby dokonać to się miało, jak zawsze w społeczeństwie kapitalistycznym, celem społecznej konserwacji.

Co widzimy w rzeczywistości? Udając, że „wyciąga lekcję” z ówczesnych wydarzeń jako przedstawiciel partii klasowej, Gomułka stwierdził 20 października roku 1956: „Klasa robotnicza dała ostatnio bolesną lekcję kierownictwu partii i rządowi. Używając broni strajkowej i demonstrując na ulicach, robotnicy Poznania krzyczeli głośno »Dość! Tak dalej nie może być! Należy porzucić tę fałszywą ścieżkę!«”. Rząd Gomułki ma w tej wersji uosabiać „ścieżkę właściwą”, odnalezioną dzięki tym, którzy byli na tyle uczciwi i roztropni, by demokratycznie wsłuchać się w vox populi, w wielki głos robotników. Krótko mówiąc, rząd Gomułki przedstawił sam siebie jako osiągnięcie demokratyczne, którego miał potrzebować proletariat. Było to podwójnym kłamstwem, przede wszystkim dlatego, że rząd Gomułki słuchał „głosu ludu” tylko dopóki, dopóty głos ten nie mówił mu nic, co mogłoby go nie zadowolić, a zatem był wyrazem woli ludu tylko na tyle, o ile lud sam przesiąknięty był demokratyczną iluzją; a ponadto dlatego, że to dokładnie nie politycznej reformy proletariat potrzebuje, odkąd kapitalizm — silny czy słaby, bogaty czy biedny — stał się panem, lecz społecznej rewolucji uwarunkowanej rewolucją polityczną.

Najlepszy dowód prawdziwości tej podstawowej tezy naszej partii (jedynej, która nie wpadła w pułapkę, w którą wesoło wpuściło się wielu „lewicowców”, czy to pochodzenia komunistycznego, czy anarchistycznego, i zarówno tych kultywujących złudzenie socjaldemokratyczne, jak i anarchosyndykalistyczne) daje nam sam Gomułka, gdy 14 lat później, 21 grudnia roku 1970, oznajmia: „Ostatnie wydarzenia boleśnie przypomniały nam tę podstawową prawdę, że partia musi zawsze utrzymywać ścisły związek z klasą robotniczą i całym narodem i że nie może stracić kontaktu z ludźmi pracy”. Co w istocie sugeruje to gorzkie spostrzeżenie? Ciągle to samo, a mianowicie, że wybuch robotniczy nie wynikał z prawdziwego konfliktu klasowego między polskim proletariatem a państwem narodowym za „socjalistyczną” fasadą… ale ze zwyczajnej niedoskonałości instytucji politycznych, łatwej do skorygowania dodatkowym zastrzykiem demokratyzmu — a raczej zastrzykiem tego, co w oczach uciskającej klasy jest w istocie cnotą par excellence politycznej demokracji, czyli kontaktu, uśmierzającego i kłamliwego związku, jaki tworzy ona między wyzyskiwanymi a ich wyzyskiwaczami!18

Jaką moglibyśmy znaleźć lepszą ilustrację faktu, że we wszystkich przypadkach, ale zwłaszcza wtedy, gdy klasa panująca pozbawiona jest możliwości poczynienia najmniejszego realnego materialnego ustępstwa, obietnica demokracji, każdego rodzaju jej udoskonaleń, poprawy organizacji państwa politycznego i jego stosunków z masami, stanowi wypełnienie funkcji tej klasy, jej historycznej misji ucisku, będąc jej głównym „środkiem” ochronnym; oraz faktu, że w takiej sytuacji domaganie się tej demokracji, tych udoskonaleń, nie oznacza w najmniejszym stopniu przyparcia klasy panującej muru, lecz postawienie się idiotycznie na jej terenie — innymi słowy: zdradę proletariatu, zerwanie z komunistyczną misją polegającą na wyjaśnieniu uciskanej klasie manewrów wroga? Co w istocie zrobiły „komunistyczne” siły porządkowe pomiędzy tymi dwiema nader demokratycznymi deklaracjami pana Gomułki? Zamordowały 56 robotników w roku 1956 i co najmniej 300 w 1970. Próbowały postawić przed sąd „wywrotowców” z roku 1956; jeszcze bardziej perfidnie, stworzyły w roku 1970 obozy pracy dla „elementów aspołecznych” (możemy się z góry założyć o to, że będą to przede wszystkim oporni robotnicy!). Czyżby siła i rozlew krwi były mniej przekonujące niż łagodne frazy dla tych, którzy niewzruszeni domagają się tej samej przeklętej „demokracji”, co pan Gomułka, dodając tylko przymiotnik „prawdziwa”?

Jakie by nie były wysiłki różnych nurtów „lewicowych” próbujących wpasować przebieg walki klasowej w Polsce w latach 1956–1970 w prokrustowe łoże „rosnącej walki o prawdziwą demokrację”, marksiści godni swego imienia wyczytują z niego coś dokładnie odwrotnego: przejście od ruchu ludowego, charakteryzującego się demokratycznymi żądaniami wolności narodowej i politycznej, do ruchu czysto proletariackiego, który bezpośrednio kwestionuje polskie państwo narodowe, mimo jego socjalistycznego przebrania, i dla którego jedynym zakończeniem zgodnym z jego najgłębszymi aspiracjami byłaby (jeszcze do tego nie doszliśmy, jak zobaczymy) nie żadna demokratyzacja, a rewolucyjne zastąpienie pseudosocjalistycznej władzy dyktaturą proletariatu.

Co naprawdę wydarzyło się w roku 1956? Wszędzie, nie tylko w Polsce, ale i na Węgrzech, na bazie istniejących przedsiębiorstw utworzono rady robotnicze. Na płaszczyźnie społecznej nie były one ani trochę komunistyczne: zadowalały się obroną swoich zakładów przed nękaniem i naciskami ze strony państwowej biurokracji. Ta postawa i ta ideologia „samozarządzania” nie mają nic wspólnego z komunizmem, wykraczającym poza burżuazyjną gospodarkę handlową właśnie poprzez przełamanie wąskich ram zakładu, by administrować aparatem produkcji centralnie, co jest również jedynym sposobem, by administrować nim w interesie całego społeczeństwa, czyli po pierwsze całego proletariatu. W przeciwieństwie do tego „samozarządzanie” doskonale odpowiada liberalnej mentalności i ideologii warstw średnich, a nawet części arystokracji robotniczej. Na płaszczyźnie politycznej z kolei rady te nigdy nie miały w obliczu państwa narodowego najmniejszej woli rewolucyjnej, wykazując, przeciwnie, wobec niego ducha współpracy, co zobowiązuje do określenia ich pozycji politycznej jako reformistyczna. Tak mało były przesiąknięte przekonaniem, że proletariat ma do wypełnienia własną misję, tak bardzo nie udało im się wydobyć jednoznacznych roszczeń klasowych z magmy ogółu żądań napływających w sytuacji głębokiego niedomagania ówczesnego polskiego społeczeństwa ze wszystkich stron, iż usiłowały zjednać sobie nie tylko chłopów i rzemieślników, ale nawet drobnych kupców, oferując tym warstwom społecznym we własnych szeregach przeważającą pozycję. Znaczy to tyle, że wielki postulat dyktatury proletariatu był w tym ruchu całkowicie nieobecny (w przeciwieństwie do tego, co miało miejsce — w zupełnie innym kontekście historycznym, to prawda — w październiku roku 1917 w Rosji), że proletariat poderwał się u boku wszystkich innych klas w wielką ludową rebelię przeciwko obcemu uciskowi, a dokładniej uciskowi pseudosocjalistycznego ZSRR, ani trochę się jeszcze jednak od tych klas nie odrywając.

Nie dziwi, że w tych warunkach radom robotniczym nie przeszło nawet przez myśl, aby podać w wątpliwość państwowy dogmat, zabójcze kłamstwo „polskiego socjalizmu”. To, jak można sobie wyobrazić, zostało odebrane jako niezwykły powód do ulgi przez Gomułkę i jego klikę, której późniejsze dzieje są dobrze znane i były całkiem przewidywalne dla każdego, kto pojął raz na zawsze, że na Wschodzie rządzi kapitalizm (nędzny, bo nędzny, ale wciąż w pełni kapitalistyczny!), a nie jakaś odmiana socjalizmu. Jest jednak całkiem oczywiste, że to, co podobni, pozbawieni skrupułów uzurpatorzy wielkiej flagi socjalizmu uznali za radosną nowinę, stanowiło faktycznie śmiertelną słabość ruchu roku 1956, i że sama ta słabość wystarczy, by wyjaśnić reformistyczne nastawienie rad do państwa na płaszczyźnie politycznej.

Pewien jeden cytat powinien zatem wystarczyć, aby obalić wszystkie deliryczne spekulacje przeróżnych nurtów „lewicy” na temat spontanicznych narodzin rad (mylonych — ale do tego wrócimy później — z rosyjskimi sowietami z roku 1917) oraz zawartych w nich rzekomo „prawdziwie socjalistycznych” obietnic. Chodzi o deklarację pana Gomułki we własnej osobie z 20 października roku 1956: „Należy z wielkim uznaniem powitać inicjatywę klasy robotniczej w sprawie usprawnienia zarządzania przemysłem, w sprawie udziału robotników w zarządzaniu ich zakładem pracy. Dowodzi to wielkiej i słusznej wiary klasy robotniczej w socjalizm”19. Któż by dziś nie dostrzegł wyraźnie doskonałej tożsamości społecznej natury tej polskiej „inicjatywy” oraz podobnych inicjatyw tego samego rodzaju, które pojawiły się później we Francji i w innych miejscach pod nazwą „partycypacja”?

Choć ruch zmierzający do przejęcia władzy przez proletariat jest jeszcze odległy, to ten z roku 1970 prezentuje zupełnie inną fizjonomię niż fizjonomia ruchu z roku 1956, którą właśnie pokrótce opisaliśmy. I tym razem nie ma w niej nic uspokajającego, a tym bardziej radosnego dla pseudokomunistów ze Wschodu i zewsząd indziej. W roku 1970 nie mamy już do czynienia z opisywanym wcześniej ruchem ludowym, który stanowiony byłby przez ponowne braterskie i naiwne zjednoczenie wszystkich warstw społecznych przeciw wspólnemu wrogowi, którym teraz nie jest nawet państwo narodowe, lecz z prawdziwym strajkiem powstańczym, prowadzonym wyłącznie przez robotników, niezależnym od wszelkiego antyrosyjskiego nacjonalizmu, oczyszczonym ze wszelkiej współpracy z innymi warstwami czy klasami społecznymi, z tego prostego powodu, że jego żądania są czysto proletariackie. Tym razem nie tylko nie ruszyli się chłopi, ale i studenci odmówili pójścia za ruchem, który w żaden sposób nie dążył do obrony ich własnych żądań.

Mając za punkt wyjścia konieczność ekonomiczną, powstańczy strajk nadał sobie specjalnego rodzaju organizację: komitety strajkowe. Nie miały one nic wspólnego z radami z roku 1956, ponieważ były organami walki, a nie zarządzania przedsiębiorstwem. O ile komitety te kontrolowały stocznie, to nie celem „usprawnienia ich funkcjonowania”, ale zorganizowania walki przeciw działaniom podejmowanym przez rząd, czyli przeciw państwowym związkom zawodowym i pseudokomunistycznej partii rządowej.

Oto podstawowy fakt ruchu grudnia roku 1970, w którym robotnicy zorganizowali się w sposób niezależny i bez żadnych ustępstw wobec ideologii demokratycznej. Tym razem rzeczywiście doszło więc do starcia „klasa kontra klasa” (w całkowitym przeciwieństwie do roku 1956), czego zresztą nikt nie był w stanie ukryć. Kłamstwo oficjalnego państwowego „socjalizmu” nie zostało potępione w politycznych deklaracjach strajkujących robotników, jednak zostało wystarczająco potępione w praktyce, ponieważ ruch skierowany był przeciw państwu, wysuwając przeciw niemu stanowczo roszczenia klasowe. Już sam ten fakt wystarczy, by udowodnić, że nic ze swej natury nie odróżnia Polski od zachodnich krajów kapitalistycznych. Masy robotnicze w obcych krajach nie mogły się co do tego mylić20. To od tego musimy zacząć, jeśli chcemy mieć jasną wizję przyszłości.

Jak powiedzieliśmy, strajk miał charakter powstańczy. Kilka miast zostało w istocie przejętych i nawet poza nimi, zdaje się, wybuchło wiele innych strajków, zwłaszcza w Warszawie i Hucie Warszawa. Podjęte zostały działania przeciw symbolom władzy państwowej, a mianowicie siedzibom pseudokomunistycznej partii polskiej, co sprowokowało krwawe represje. Mimo to władza była cały czas poza zasięgiem polskiej klasy robotniczej. Po pierwsze, powstanie robotnicze, które wybuchło spontanicznie, zamknęło się w obrębie stoczni w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie. Ani Śląsk i Kraków, główny ośrodek przemysłowy kraju, zatrudniający 1,2 mln osób, ani Warszawa, ośrodek drugi co do wielkości, zatrudniający w przemyśle 320 tys. osób, ani Łódź (280 tys.) itd. nie doświadczyły podobnego wybuchu. Nie istniała również żadna organizacja robotnicza na skalę kraju, która mogłaby te różne regiony połączyć. Po drugie, nie było i nadal nie ma żadnego proletariackiego nurtu politycznego, zdolnego zaznaczyć się, żądając przejęcia władzy w oparciu na spójnym programie. W sytuacji gdy nie zachodziły te wszystkie warunki, konieczne byłoby stopniowe tworzenie organizacji politycznych, nawiązujących kontakty, opracowujących program i decydujących o przejściu do powstania (a nie do… wyborów!). Taka ewentualność mogła jednak nastąpić tylko w przypadku załamania się władzy państwowej (a w szczególności kontrrewolucyjnej policji) oraz neutralności chłopów, wojska, warstw średnich, krótko mówiąc, w sytuacji takiej, jak w roku 1917 w Rosji, gdy burżuazja była jeszcze zbyt słaba, by narzucić swoją dominację. Do zwycięstwa, ponadto, mogłoby w takich okolicznościach dojść jedynie wtedy, gdyby istniała, jak w październiku roku 1917, partia klasowa wzorem bolszewickiej. Należy przyznać, że w Polsce, w grudniu roku 1970, nic z tego wszystkiego nie istniało, choćby w niewielkim stopniu.

Mimo tych wad, ruch roku 1970 jest wielkim krokiem naprzód w stanowieniu się proletariatu jako niezależnej klasy wewnątrz zdezorientowanej magmy „ludu”, który miał swoje powstanie w roku 1956, i, jako do pewnego stopnia przez tę rewoltę uwarunkowany (tak jak czerwiec roku 1848 był uwarunkowany przez luty roku 1848 we Francji, a październik roku 1917 przez luty roku 1917), ma największe szanse na to, że nastąpią po nim kolejne epizody walki, którym bardzo trudno będzie pójść krok wstecz co do swojej konfiguracji klasowej. Już dziś widoczna jest w Polsce nieufność wobec nowych liderów, którzy, w odróżnieniu od Gomułki po roku 1956, nie mają żadnego ludowego oparcia, nie mówiąc już o robotniczym.

Ten nowy — i całkiem pozytywny — fakt sam częściowo tłumaczy, dlaczego utworzenie sieci rad robotniczych w rodzaju tych z roku 1956 jest tym razem poza dyskusją. Teraz zadaniem nie jest udzielenie Gierkowi żadnego rodzaju pomocy (jak Gomułce w roku 1956) w reorganizacji narodowej gospodarki oraz objęcie odpowiedzialności za zarządzanie przedsiębiorstwami: pomiędzy rokiem 1956 a 1970 robotnicy doświadczyli na własnej skórze „swobodnego rozwoju narodowego” i udowodnili w praktyce, że zadanie się dla nich przesunęło, stając się zadaniem obrony klasowej przed państwem, organem narodowego kapitalizmu. Dziś więc zadanie polega na tym, by zobowiązać to państwo do spełnienia żądań wysuwanych przez polskich robotników w obronie swojej siły roboczej. Toteż, o ile od roku 1956 sytuacja nie zmieniła się na tyle, by umieścić w porządku dziennym ustanowienie organów wyraźnie politycznych, takich jak sowiety z roku 1917 w Rosji, to zmieniła się wystarczająco, by uniemożliwić odrodzenie się nacjonalistycznych organów zarządzania i współpracy klasowej, takich jak rady robotnicze z roku 1956. Prawdą jest, że komitety strajkowe pozostały przy życiu, przekształcone w komisje robotnicze. Jednakże ten stały organ odpowiedzialny jest za monitorowanie losu żądań robotniczych i w żaden sposób nie może powrócić do minionej, można mieć nadzieję, polityki „partycypacji”.

Jest to prawdą na tyle, że to sami polscy rządzący próbowali reaktywować dawne rady robotnicze, celem ponownego wprowadzenia do klasy robotniczej trucizny partycypacji i kolaboracji klasowej, czyli, innymi słowy, zabójczej wiary w polityczną demokrację. Zaskoczeni skalą i surowością żądań robotników, Gierek i jego świta pospiesznie przywołali reformy demokratyczne do zrealizowania, nie zdając sobie sprawy z przepaści, jaka dzieli dziś ten język… gomułkowski od szorstkiego i ostrego języka przyjętego przez robotników.

Rzeczywiście, poza żądaniami stricte gospodarczymi, robotnicy domagali się nie mniej, tylko obniżenia płac urzędników do poziomu wynagrodzenia przeciętnego robotnika (środek, którego domagali się i który przyjęli komunardzi z rewolucyjnego Paryża w roku 1871), ukarania wszystkich tych, którzy uczestniczyli w represjach, potępienia skierowanych przeciwko robotnikom kłamliwych i obelżywych kampanii, uwolnienia więźniów itd. Ponadto komitety strajkowe żądały przede wszystkim wolności strajku, utworzenia wolnych związków zawodowych, to znaczy niezależnych od państwa pseudosocjalistycznego, oraz oczyszczenia i niezależności partii. Już sama w sobie ta lista postulatów jest prawdziwym oskarżeniem opresyjnego, policyjnego oraz otwarcie antyproletariackiego i kontrrewolucyjnego reżimu politycznego w Polsce roku 1970. Dowodzi ona w sposób niepodważalny wszystkim tym, którzy skorzy są jeszcze wierzyć w bajkę o wschodnim socjalizmie, że w Polsce istnieje co najmniej jedna klasa, której interesy są nie tylko odrębne, ale i diametralnie różne od interesów wcielanych przez państwo narodowe. Dla marksisty istnieje tylko jeden termin charakteryzujący podobne społeczeństwo podzielone na klasy: państwo klasowe, kapitalistyczny sposób produkcji.

I jest tylko jeden sposób na jego zniszczenie: odrodzenie proletariackiej Międzynarodówki, do którego polscy proletariusze z roku 1970 wnieśli, nie wiedząc o tym, niemały wkład, oskarżając na oczach wielu milionów braci na całym świecie swoje państwo narodowe, a tym samym kontrrewolucyjny mit wschodniego „socjalizmu”.

Przetłumaczono z Le premier éveil du prolétariat polonais et ses causes, „Programme Communiste”, nr 51–52, 1971, wersja cyfrowa zamieszczona na sinistra.net.

Zobacz następny tekst w serii Walki klasowe w PRL: Polska potwierdza: potrzeba organizacji — potrzeba partii.
  1. Chiny, wręcz przeciwnie, z powodzeniem przeprowadziły to, co nazywały „rewolucją kulturalną”, opierając się na głęboko narodowej, patriotycznej i — w kluczowych momentach — antyrosyjskiej propagandzie, co byłoby nieosiągalne w dobie dobrych stosunków rosyjsko-chińskich.↩︎

  2. La Documentation française, „Notes et études documentaires”, nr 3194.↩︎

  3. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1132.↩︎

  4. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1122.↩︎

  5. Marcel Dassault (właśc. Marcel Bloch; 1892–1986) — założyciel francuskiej wytwórni lotniczej Dassault Aviation — przyp. tłum.↩︎

  6. La Documentation française, „Notes et études documentaires”, nr 3194.↩︎

  7. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1132.↩︎

  8. Zob. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1051.↩︎

  9. Z punktu widzenia marksizmu, przeciwnie, klasyczne spółdzielnie wytwórcze oraz mieszany typ kołchozu też są elementami gospodarki prywatnej, ponieważ są formami własności równie przeciwstawnymi dyspozycji produktu przez całość społeczeństwa, jak drobne gospodarstwa indywidualne czy kapitalistyczne przedsiębiorstwa rolne.↩︎

  10. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1153.↩︎

  11. La Documentation française, „Notes et études documentaires”, nr 3194.↩︎

  12. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1051.↩︎

  13. Tamże.↩︎

  14. Polski przyrost naturalny jest od dawna najwyższy w Europie.↩︎

  15. Zob. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1051.↩︎

  16. Jugosłowiańska gazeta „Borba” odnotowała na przykład 6 lutego, że środki podjęte przez Gierka „uważane są w niektórych sąsiednich krajach za wykraczające poza to, co jest tradycyjnie akceptowalne”.↩︎

  17. La Documentation française, „Problèmes économiques”, nr 1162.↩︎

  18. Zatruci iluzją demokratyczną niech zauważą, że rzekomy „superdemokratyczny” rząd Polski miał w rzeczywistości znacznie słabszy „kontakt” i „związek” z klasą robotniczą niż francuskie rządy V Republiki, które Francuska Partia Komunistyczna i Powszechna Konfederacja Pracy należycie informowały odnośnie do stanu ducha pracowników i ostrzegały… jak „nie posunąć się za daleko”.↩︎

  19. Władysław Gomułka, Przemówienie wygłoszone na VIII Plenum KC PZPR 20.10.1956, http://pazdziernik56.pl/przemowienie-wladyslawa-gomulki-wygloszone-na-viii-plenum-kc-pzpr-20-10-1956-r/.↩︎

  20. Mogliśmy zaobserwować, jak robotnicy, mimo że niezorganizowani i będący niegdyś pod wpływami stalinowskimi, spontanicznie nawiązują kontakty pomiędzy gwałtownym ruchem z Batignolles we Francji a ruchem w Polsce, dochodząc do wniosku, że w obu miejscach panuje ten sam kapitalistyczny ucisk gospodarczy.↩︎