„Wzrost”

„VERSUS”, 2009

Potrzebujemy pilnie wznowienia wzrostu
— Angela Merkel

Panuje ogromny niepokój: wzrost ustał, gospodarka się kurczy. Rząd uważa miliardowy pakiet stymulacyjny za konieczny, by gospodarka mogła ponownie się rozbudzić i cieszyć nas dodatnimi wskaźnikami wzrostu. To dobry czas, by zadać pytanie: czym jest wzrost i dlaczego jest tak ważny? I przede wszystkim: kto to jest te „my”, które według Merkel tak pilnie potrzebuje wznowienia wzrostu?

Orędownicy gospodarki rynkowej twierdzą, że jej specjalna zaleta leży — co uznały ostatecznie również kraje byłego bloku wschodniego — w szerokiej podaży dorodnych i użytecznych dóbr, i że dlatego potrzebuje ona wzrostu. Jednak gdyby tak w istocie było, ten panujący obecnie niepokój byłby niezrozumiały. Jeśli naprawdę chodzi o zapewnienie wystarczającej ilości użytecznych dóbr — gdzie jest problem? Pięć procent mniej wzrostu odpowiadałoby mniej więcej produkcji gospodarczej roku 2006 — roku, który uchodził za dobry, i w którym nikt nie mówił, że brakuje komputerów, samochodów, usług itp. I nikt nie zaprzeczy, że z takim poziomem produkcji — jeżeli naprawdę to o zapewnienie dóbr by chodziło — również i w roku 2009 dałoby się tak samo dobrze związać koniec z końcem. No ale to jest oczywiście czcze spostrzeżenie.

Jak każdy wie, istotą wzrostu, o który cały świat tak się teraz niepokoi, nie jest przyrost użytecznych dóbr, lecz przyrost PKB — to jest rozstrzygający wskaźnik. Nie sumuje się w nim sztuk, kilogramów ani kalorii, ale ceny, i to ta suma — bilans czystych kwot pieniężnych — musi z roku na rok rosnąć. Nie chodzi zatem o dobra, którymi można zaopatrzyć ludzkość, lecz o towary. Na drodze każdego zaopatrzenia stoi zawsze przymus zapłaty za towary; istotą rzeczy nie jest potrzeba czy popyt, lecz to, czy ma się pieniądze: to je chce zobaczyć kapitalistyczny producent, zanim wyskoczy ze swoich towarów, i oczywiście musi widzieć w tym dla siebie zysk. Czy dobra zostaną wytworzone, zależy zatem całkowicie o tego, czy da się je zyskownie sprzedać na rynku; jakie dobra przedsiębiorca wytwarza, interesuje go wyłącznie z tego punktu widzenia.

Ta obojętność w stosunku do konkretnej użyteczności danego dobra daje się najbardziej dobitnie poznać, gdy przedsiębiorca porzuca swoją produkcję i przerzuca kapitał w inną sferę, gdy tylko dostrzega tam obietnicę większego zysku. Nawet jedna czy druga katastrofa naturalna albo wzrost liczby wypadków samochodowych może bardzo sprzyjać wzrostowi, bo za każdym razem stanowi nową okazję biznesową: z pewnością, dochodzi tam do destrukcji wartości, ale na jej miejsce wchodzą towary i usługi, to znaczy sprzedaż kapitalistów pomnażająca ich kapitał; a sprzedaż znaczy przyrost PKB.

Kapitaliści są uczestnikami i przedstawicielami tego, co w obecnym społeczeństwie stanowi bogactwo: nie nagromadzenia użytecznych dóbr, ale pieniędzy, za które te dobra są sprzedawane. Całe życie społeczeństwa — zaspokajanie potrzeb — jest podporządkowane prywatnej sile pieniądza i służy jej celowi: żeby z pieniędzy zrobić więcej pieniędzy. Pieniądze, które przeciętny człowiek ma w kieszeni, istnieją tylko po to — i wystarczają, jeśli się ma szczęście — by kupił towary, których potrzebuje do życia. Potem on już pieniędzy nie ma, a kończą one zawsze, z żelazną regularnością w rękach tego, który te towary wytworzył. Ten drugi kontynuuje swoją produkcję, jeśli w wyniku tego przypływu pieniędzy będąca w jego posiadaniu ich ogólna suma się powiększyła; jeśli nie — produkcja zostaje porzucona.

Mówiąc inaczej: kapitalista organizuje produkcję w tym jedynym celu, by powiększyć swój kapitał; czy i jakie dobra zostaną wytworzone, zależy tylko i wyłącznie od tego, czy służą one pomnażaniu kapitału. A mówiąc jeszcze inaczej: spostrzeżenie określone wcześniej jako czcze, że społeczeństwu dobrze wystarczyłaby i produkcja na poziomie z roku 2006, jest dla kapitalisty absurdem: to zupełnie nie spełniłoby jego celu; wręcz przeciwnie — gdy jego kapitał się nie pomnaża, jest to dla niego równoznaczne ze zniszczeniem tego kapitału.

To właśnie ma miejsce podczas kryzysu i idzie logicznie w parze z absurdem nieporównywalnie większego kalibru: kapitalista ma zbyt dużo, to znaczy ma niedające się sprzedać towary, i to w tym leży jego prawdziwy problem: kapitał, który zainwestował, nie pomnaża się, a więc jego też jest zbyt dużo. Naturalnie, nie śniłby nawet o tym, by te towary rozdać za darmo. Jego sposób radzenia sobie z tym swoim problemem — bo wszyscy inni by się z darmowych towarów, a więc dóbr, tylko cieszyli — jest inny: magazynuje towary, woląc zaakceptować utratę jakości; obniża cenę, co jest już dość nadzwyczajnym środkiem; i dlatego potem ogranicza produkcję albo całkiem ją zatrzymuje. Unieruchamia on zatem wytworzone już bogactwo oraz źródła bogactwa, ponieważ nie sprawdzają się one jako źródła pieniądza. Oznacza to, że również pracy jest zbyt dużo — w formie ludzi, którzy nie są już potrzebni do produkcji towarów i z tego też tytułu tracą swoje środki utrzymania. Wracając do cytowanej na początku tezy przyjaciół gospodarki rynkowej: nie tylko nie jest prawdą, jakoby wzrost potrzebny był dla możliwie jak najlepszego zaopatrzenia w dobra, ale jest on wręcz — co widać jak na dłoni podczas kryzysu — z tym zaopatrzeniem w bezpośrednim konflikcie.

Drugim stwierdzeniem puszczanym w świat przez zwolenników gospodarki rynkowej jest: wzrost i tylko wzrost daje „dobrobyt dla wszystkich”. Warunkiem koniecznym tego „dobrobytu” jest dobrze prosperująca gospodarka, to znaczy narastające bogactwo kapitalistów. Że „my wszyscy” jesteśmy też od tego zależni, jest zatem oczywiste, i właśnie dlatego musimy się troszczyć i wspierać to, by ten dobrobyt układał się jak należy i by kapitaliści podołali trudnościom ze swoim wzrostem. A by im się to udało, muszą zastać dogodne do tego warunki. Jeden z tych dogodnych warunków, o którym przedstawiciele pracodawców nieustannie przypominają i którego spełnienie państwo z pełnym zaangażowaniem na siebie bierze, stoi jednak w sprzeczności z „dobrobytem dla wszystkich”: pracownicy, z których przedsiębiorca pragnie skorzystać, muszą być rentowni; to znaczy muszą podporządkować się imperatywom zysku, z odpowiadającymi temu skutkami dla wymogów dotyczących wydajności pracy i wysokości płac.

Teraz mamy kryzys, co jednak pod rozpatrywanym kątem dla pracowników oznacza jedynie tyle, że wszystko, co również i w normalnych okolicznościach jest kapitalistycznym nakazem, musi zwłaszcza teraz — w imię przezwyciężenia kryzysu — zapanować: ograniczenie płac do niskiego poziomu, elastyczny czas pracy bądź jego obcięcie, zwolnienia pracowników tymczasowych i wszystkie inne kapitalistyczne obciążenia. Dla dobra wzrostu własne pragnienia i potrzeby idą w odstawkę. Wzywa się do skromności, by gospodarka mogła ruszyć do przodu, a „dobrobyt dla wszystkich” okazuje się równoznaczny rezygnacji z własnego dobrobytu.

Skromność jako praktyczny przymus i jako żądana cnota: gdy po kryzysie przychodzi „ożywienie”, nie toleruje ono w żadnym wypadku najmniejszych wymagań płacowych. A gdy gospodarka wręcz kwitnie i ma miejsce wszechobecny wzrost cen, wtedy ze strony organizacji pracodawców i ekonomicznych ekspertów nadciąga istne bombardowanie: jedna cena, mianowicie płaca, nie może pod żadnym pozorem wzrosnąć, bo to zniweczyłoby nasz piękny gospodarczy boom; a bank centralny dorzuca jeszcze od siebie elegancki argument o „spirali płacowo-cenowej”: gdy przy ogólnym wzroście cen rosną również płace, to wszystkie pozostałe ceny mogą co najwyżej tylko jeszcze bardziej rosnąć — więc jeśli osoba pracująca chce się uchować od rosnących cen, to powinna trzymać swą własną cenę na niskim poziomie. Dla wszystkich faz wzrostu obowiązuje zatem maksyma: „ograniczanie płac!”. I we wszystkich fazach panuje jedno i to samo uzasadnienie, dlaczego to jest dobre dla uzależnionych od płac zatrudnionych: tylko to chroni miejsca pracy! Mamy do czynienia z ciekawym zwierzeniem: jeśli uzależnieni od płac powinni czegoś od wzrostu oczekiwać, to po prostu tego — miejsca pracy. Do tego tylko sprowadza się więc ich „dobrobyt dla wszystkich” i tylko po to muszą nieustannie narzucać sobie powściągliwość. Podsumowując: we wszystkich fazach funkcjonowania gospodarki adresuje się ich jako ludzi, których największym błogosławieństwem jest to, że „posiadają” miejsce pracy. I w tej ponurej roli zmiennej zależnej od kalkulacji tego, kto miejsca pracy tak naprawdę posiada — bo on je utworzył — muszą się oni zatem odnaleźć.

PS

Bardzo jednostronny i zniekształcony opis — powiedzą adwokaci gospodarki rynkowej. Ograniczanie płac i zależność od miejsc pracy swoją drogą — ten „dobrobyt” nie jest może jakiś ogromny, ale poziom życia ludności się z pewnością w ciągu ostatnich dekad podwyższył. Za to należy dziękować tak zwanemu efektowi skapywania (trickle-down effect): bogactwo ścieka bądź skapuje do pewnego stopnia z góry na dół. Zakładając, że stwierdzenie to jest prawdziwe (co wymaga zamknięcia oczu, by nie widzieć, co się dokoła nas rzeczywiście dzieje), dostajemy dwie interesujące informacje. Po pierwsze, miarą jest zawsze dawna bieda, i jeśli ma miejsce poprawa, to można mówić o szczęściu; nie ma mowy, by miara wiązała się z tym, których z wielu istniejących obecnie dorodnych dóbr ktoś może potrzebować. Po drugie, i w tym samym duchu, powinno się więc być za tym, by bogatsi jeszcze bardziej się bogacili, by „przepaść między bogatymi a biednymi”, nad którą się lamentuje, stawała się coraz szersza, bo tylko tak można mieć nadzieję na to, że coś skapnie, a może i na to — wyobraźmy sobie tylko! — że skapnie więcej. Kolejna pociecha dla „zmiennych zależnych”…

Przetłumaczono z Das Wachstum, „VERSUS”, nr 31, 2009, wersja cyfrowa zamieszczona na versus-politik.de.