Karta wyborcza — czek in blanco dla władzy państwa

Ruthless Criticism, 2007

Pomimo ich wszystkich różnic i sporów okazuje się, że co do jednego Barack Obama i John McCain są w stu procentach zgodni. Główną motywacją ich kandydatury, ich pragnienia objęcia prezydentury Stanów Zjednoczonych, najbardziej politycznie wpływowej posady na świecie, jest szansa służby amerykańskiemu ludowi. I cóż za ciekawą usługę świadczą! Obaj kandydaci zapewniają wyborców, że pomimo różnorodności usług, których chcą albo potrzebują — czy to jako pracownicy, matki żyjące z opieki społecznej, hydraulicy, czy finansowi magnaci — wszystkie ich problemy sprowadzają się do kwestii zapewnienia wzrostu gospodarczego i bezpieczeństwa narodowego. W jaki konkretnie sposób te cele miałyby służyć ludowi, jest zagadką, bo kandydaci są w pełni świadomi, że ich pierwszym i ostatnim zadaniem jest zapewnić, żeby to ludzie służyli, a nie na odwrót; żeby to ludzie świadczyli usługi, jakich wymaga od nich interes narodowy.

Dla większości oznacza to pracę dla zysku innych; wzbogacanie tych, którzy mają sumę pieniędzy i starają się ją pomnożyć. Ten zabezpieczany przez państwo stosunek wyzysku jest również źródłem, z którego czerpie ono środki na opłacenie wszystkich instrumentów przemocy, tak potrzebnych do zapewnienia narodowego bezpieczeństwa — drugiego niezbędnego składnika amerykańskiego stylu życia. Dla większości obywateli oznacza to akceptację, że, z jednej strony, ich praca — istotnie, w największej ilości, jak to tylko możliwe — jest niezbędna do stałego wzrostu monetarnego bogactwa, na którym opiera swe powodzenie interes narodowy. Z drugiej strony muszą oni przyjąć do wiadomości fakt, że ich środki utrzymania stanowią obciążenie dla kosztów kapitalistów odpowiedzialnych za tę właśnie operację. Konsekwencje są znane: ich służba narodowi i prywatnemu bogactwu jest pełna codziennych poświęceń, które zbierają swe żniwo, ale które trzeba zaakceptować jako nieunikniony koszt wolności.

Ale jak niezadowoleni by nie byli obywatele ze wszystkiego, czego doświadczają jako społecznie zorganizowane brzemię ciążące na ich interesie, z trudów życia zawodowego oraz ze wszystkich wymogów nakładanych na nich przez prywatne i publiczne siły — zbyt wielu z nich i tak mówi: „ale przynajmniej mamy wybór”. Ameryka może z dumą wskazać na garstkę instytucji pomyślanych i powołanych właśnie w tym celu. Niewygodna prawda, że niezadowolenie zdaje się zjawiskiem dość powszechnym w kapitalistycznej demokracji, jest niczym w porównaniu ze szczęśliwym trafem posiadania tak bogatego wyboru sposobów, na jakie można to niezadowolenie wyrazić: wolność słowa i prawo do zgromadzeń, wolna prasa, a przede wszystkim prawo do głosowania. Żaden obywatel nie jest zmuszony, by cierpieć w ciszy; nie tylko może on swobodnie wyrażać swoje myśli, ale raz na jakiś czas może wybrać, kto będzie u steru! Wybory — forum ogólnonarodowej narady, pięć minut, podczas których ludzie są na mównicy, a rządzący zmuszeni są wsłuchiwać się w ich apele.

Trzeźwe spojrzenie na same wybory daje jednak dobry powód, by wątpić w zalety tego kluczowego demokratycznego wydarzenia. By wyrazić swe niezadowolenie w dopuszczalny, demokratyczny sposób, obywatel musi wykonać szereg tłumaczeń, które zasługują na pewną uwagę. Najpierw musi on przetłumaczyć swe niezadowolenie spowodowane przez tych, którzy odpowiedzialnie egzekwują interes narodowy na niezadowolenie z ich nieudolności w prawidłowej realizacji tego interesu. Wtedy może wybrać inny zespół rządzących. Jego drugi wyczyn w tłumaczeniu polega na zredukowaniu swoich obiekcji, wyjaśnień, a może i alternatywnych propozycji do postaci całkiem jednozgłoskowej wypowiedzi: krzyżyka na kartce papieru bądź ekranie komputera obok nazwy wybranej partii albo nazwiska wybranego kandydata. Ostatecznie musi zatem wziąć swój sprzeciw wobec tej czy tamtej polityki albo stanu rzeczy i przemienić go w poparcie dla wybranej przez siebie osoby bądź partii. Co więc na początku było niezadowoleniem z rezultatów poczynań tych u władzy, ostatecznie staje się głosem zaufania dla nowych przedstawicieli władzy, a może nawet i dla starych.

Toteż dla tych, którym ich służba narodowi nie daje wiele powodów do radości, głos okazuje się kompletnie bezużytecznym narzędziem. Co nie znaczy, że same wybory są bezużyteczne. Wręcz przeciwnie, jeśli głos służy, by wziąć wszelkiego rodzaju niezadowolenia i przemienić je w „tak” dla tego czy tamtego przywódcy, jeśli władza wyborcy polega na bezzwłocznym oddaniu tej władzy, to wybory są niezmiernie przydatne dla tych, którzy władzę ostatecznie trzymają. Prawda o karcie wyborczej jest zatem równie prosta, co nieprzyjemna: to czek in blanco dla władzy państwa, wolna ręka w realizacji narodowego interesu.

Dla ofiar tego narodowego interesu nie ma sensu tego wszystkiego akceptować i debatować nad tym, komu mają powierzyć wykonywanie władzy, której i tak muszą być posłuszni. Zamiast tego powinni dociec, dlaczego interes narodowy zawsze prowadzi do ich niezadowolenia.

Przetłumaczono z The Vote—A Blank Check for State Power, Ruthless Criticism, http://ruthlesscriticism.com/blankcheck.htm.